niedziela, 3 czerwca 2012

Nietykalni


Na wstępie zaznaczę, że zachwytów nad tym filmem nie rozumiem i zbyt łatwo nie zrozumiem. Nie jestem wielkim fanem tego typu "dramatów inwalidzkich", a mimo to oglądałem masę filmów o fabule niemal słowo w słowo identycznej z "Nietykalnymi": bogaty kaleka zatrudnia prostego-chłopaka-z-ulicy, po czym się zaprzyjaźniają, koniec.
Miło ze strony tego filmu, że nie wykorzystał kliszy nagle-utraconego-zaufania, ale mimo wszystko nie ma się za bardzo czym zachwycać.
Pomijając jednak sztampowość fabuły, jest to filmik zrealizowany naprawdę dobrze. Gra aktorska nie zachwyca, ale jest na jak najbardziej przyzwoitym poziomie, dialogi brzmią naturalnie i można czerpać z seansu niewątpliwą przyjemność. Zadziwiająco przyjemnie ogląda się nawet sceny tak sztampowe, jak zderzenie kultur w postaci przeciwstawienia muzyki klasycznej i imprezowego jazzu - motyw występujący w różnych wariantach w tysiącach różnych filmów, szczególnie tych o tematyce rockowej (jak taki choćby Jack Black nie wstawi przynajmniej jednej takiej sceny, to jest chyba chory). Poza tym - o czym warto wspomnieć - sztampowość ta nie niesie ze sobą pretensjonalności, co - szczególnie we francuskim kinie - jest przyjemnym zaskoczeniem. Sporym atutem filmu było też zakończenie - jedyny chyba jego element, który nie jest radosną sztampą.
Polecam każdemu, kto lubi ckliwe, francuskie filmy. Kto czerpał przyjemność z "Amelii" czy "Pana od muzyki", z pewnością zasmakuje i w "Nietykalnych". Pozostałych schematyczność filmu może drażnić - ale cóż, jeszcze się taki nie urodził...

Ocena końcowa:
7+/10

niedziela, 13 maja 2012

Avengers


Właściwie to ciężko mi pisać o tym filmie tak, aby nie stwierdzać oczywistości. Nie, "ciężko" to niewłaściwe słowo, jest to bowiem całkowicie niemożliwe. Film dokładnie spełnił oczekiwania, jakie w nim można było pokładać. Ani odrobiny więcej, ani odrobiny mniej.
A więc, przede wszystkim, bohaterowie, bo chyba oczywistym jest, że film (jak i wszystko, co wcześniej sygnowano marką "Avengers") stworzony został specjalnie po to, żeby zgromadzić w jednej historii wszystkich najbardziej epickich herosów uniwersum Marvela (no dobra, z wyjątkiem Spider-Mana; zawsze mi go tam brakowało). Od klasycznych, komiksowych Avengersów filmowy skład różni się minimalnie - mamy, oczywiście Iron-Mana (który ocieka zajebistością przez cały film), Czarną Wdowę (która w sumie też ocieka zajebistością, ale Iron-Man ją przyćmiewa), Hulka (który jako człowiek jest paranoidalnym naukowcem, a jako Hulk jest... no cóż, Hulkiem), Thora (który jest tępym osiłkiem w dziwnym kostiumie, ale za to z młotkiem stanowiącym pretekst do epickich scen z błyskawicami), Kapitana Amerykę (który jest tępym osiłkiem w jeszcze dziwniejszym kostiumie i bez młotka, ale jest sam w sobie pretekstem do mnóstwa gagów z wyszydzającym go Iron-Manem) i Hawkeye'a (który, niespodzianka, jest tak bezbarwny, że niemal przezroczysty i chyba jedyne, co ta postać wnosi do filmu to kilka wymuszonych ujęć ze strzałami lecącymi w stronę widowni). Brakowało mi trochę Antmana, ale cóż - nie można mieć wszystkiego.
Gra aktorska prezentuje się zaskakująco dobrze. To znaczy, pewnie, takiego Thora nie dało się odegrać tak, żeby nie brzmieć sztucznie, a z kolei fakt, że sprawili się dobrze Robert Downey, Scarlett Johansson czy Samuel Jackson (a ten ostatni nie miał lekkiej roli z tymi wszystkimi patetycznymi przemowami) nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, ale obsada drugoplanowa też nie była zła, a Loki to rasowy szwarccharakter z prawdziwego zdarzenia w stylu przeciwników Jamesa Bonda. Tak samo jak oni zresztą kiczowaty, ale za to jakże epicki!
Ostatnie sformułowanie mogłoby zresztą opisać cały film. To znaczy pewnie, kicz chlusta ze wszech stron, fabuła była pisana na kolanie i jest w niej kilka kolosalnych dziur (dlaczego, do diabła, Loki właściwie dał się uwięzić?!), ale rozmach tego wszystkiego jest tak epicki, że wybacza się mu to z łatwością. Nie mówię już nawet o efektach specjalnych, ale sama choreografia walk i, no cóż, tożsamość walczących zapiera dech w piersiach. To znaczy - to Marvel! To jest właśnie cholerny Marvel w czystej postaci! To uniwersum, w którym aspołecznego nerda gryzie radioaktywny pająk, na co tamten zakłada lateksowy kombinezon i ratuje świat (no, głównie Nowy Jork) przed złem! Tak, wiem, że to akurat nie w tym filmie, ale ten właśnie motyw oddaje całą beztroskość marvelowskiego kreowania świata i bohaterów. Potrzebujemy gościa, który strzela z łuku, bo to malowniczo wygląda? Walnijmy więc gościa, który strzela z łuku! A żeby było bardziej epicko, niech jego strzały wybuchają. Co sobie mamy żałować, to nasz świat i my go kreujemy tak, jak nam się podoba!
Właśnie przez tę radosną beztroskę i całkowity brak ograniczeń takimi bzdurami jak logika, zdrowy rozsądek, dobry smak czy umiarkowanie "Avengersi" wywołują banana na twarzy i dwugodzinny oczopląs. Eksplozje, strzelaniny, krótkie, wiejące tylko lekko sucharem gagi, Robert Downey udający że jest Johnnym Deppem, nordyccy bogowie i wielkie roboty piorące inne wielkie roboty po ich stalowych pyskach - i to jest właśnie to!
Czy polecam? No cóż, polecam przez ostatnie dwa akapity, więc to będzie już tylko formalność. Polecam zdecydowanie. Pewnie, nie jest to głębokie czy ambitne kino (nowy film Burtona wychodzi dopiero za tydzień), ale jest epickie niczym Geralt z Rivii ujeżdżający velociraptora w centrum cyberpunkowej metropolii. I mniej więcej równie bezsensowne, ale szczerze mówiąc - who the fuck cares?

Ocena końcowa: 8/10

środa, 28 marca 2012

Anastazja


Nasłuchałem się wiele o tym filmie, i to zarówno dobrego, jak i złego. Stał się swoistą legendą, jak wiele innych animowanych musicali lat dziewięćdziesiątych. Czy ta sława, jaką obrósł, jest zasłużona?
Mówię to z przykrością, ale: nie, nie i jeszcze raz nie.
Nie chodzi o to, że film nie miał potencjału. Miał potencjał jak jasna cholera i widać to na pierwszy rzut oka. Wystarczyłoby kilka naprawdę niewielkich zmian, kilka rzeczy odrobinę bardziej dopracować i byłby to - może nie dobry - ale na pewno całkiem przyzwoity film.
No cóż, jak mawiał lew Aslan, nigdy nie dowiemy się, co by było gdyby.
I tak, wiem, że opis fabuły na pierwszy rzut oka brzmi głupio: córka cara przeżyła Rewolucję i uciekła do Francji ścigana przez nieumarłego Rasputina. I tak, to jest jeden z podstawowych błędów tego filmu. Jeśli jego twórcy byli przywiązani do historii o dziewczynie i ścigającym ją nieumarłym czarnoksiężniku - w porządku, mogli przecież umiejscowić ją w jakimś zupełnie zmyślonym świecie przedstawionym, w którejś z baśni Grimmów czy choćby w którymś z narosłych legendą państewek wczesnego średniowiecza. No problemo, panowie, naprawdę. Jeśli znowu postanowili zrobić film w stylu (żeby nie powiedzieć "zrzynający z") Disneya rozgrywający się za rządów Lenina - znów, nie ma problemu, wystarczyłoby zrobić z Lenina, Trockiego czy Stalina charyzmatycznego szwarccharaktera (wiele by się nie napracowali, bo, jakby na to nie patrzeć, dokładnie tym ci panowie byli w rzeczywistości) i zrobić jakąś naprawdę solidną historię - choćby i nawet rzeczywiście o córce cara uciekającej do Francji, czemu nie?
Rzecz w tym, że historia o czarnej magii się zwyczajnie nie trzyma kupy w kontekście pieprzonej Rewolucji Październikowej. Rasputin nie tylko nie miał żadnego motywu, żeby wymordować carską rodzinę, ale całe życie przeżył jako jej ulubieniec (szczególnie carycy). Nie można - po prostu nie można - zmieniać do tego stopnia historii, szczególnie, jeśli jest to historia tak popularna i rozwałkowana na wszystkie strony jak życiorys Rasputina i rzekomego przeżycia księżniczki Anastazji. To tak, jakby ktoś władował do filmu o Hitlerze i operacji Walkiria, że tak naprawdę zamach na ludobójcę został zorganizowany przez ŻOB. Po prostu: NIE.
Poza tym nawet w fabule opartej na tak durnej historii roi się od dziur. Nigdy nie jest do końca wyjaśnione, dlaczego właściwie Anastazja straciła pamięć, ani to, jak ją odzyskała, ani to, dlaczego Rasputin zawziął się akurat na nią, zamiast zająć się na przykład jej babcią, która, do jasnej ciasnej, też należała do carskiej rodziny, ani nawet jakim cudem właściwie czarnoksiężnik powstał z martwych. Po prostu - domyśl się, człowieku.
Jeśli chodzi o bohaterów - twórcom udało się osiągnąć dokładny negatyw standardowego schematu Disneya. Kojarzycie to, jak w dosłownie każdym filmie tej wytwórni główna para jest całkowicie bezbarwna, a czarny charakter jest jedyną ciekawą postacią w filmie? Bingely-bingely-bip! "Anastazja" odwraca ten motyw. Zarówno Anastazja, jak i Dmitrij mają całkiem niezłe zadatki (co prawda, tylko zadatki) na ciekawe postaci, za to Rasputin... Rasputin jest po prostu żałosny. Kiedyś narzekałem na Jafara, że jak przyjrzy mu się bliżej, jego twarz wygląda małpio. Rasputin wygląda małpio z bliska, z daleka, z góry, z boku i po przekątnej. Ma skrzeczący głos, mówi więcej o swoim "złu" niż sam doktor Dundersztyc, nie ma osobowości a jego motywacje nie mają sensu. Makabra.
Postaci poboczne to jedna wielka jazda po stereotypach. Szlachetny Książę i Piękna Księżniczka, jak już wspominałem, przeszli wyraźne (choć umiarkowanie udane, ale trzeba docenić i tak) próby nadania im osobowości, ale już główny Rosjanin to wielki, rubaszny grubas z bokobrodami a Francuzi to ogromny tłum zniewieściałych facetów z wąsami a'la Salvador Dali. Są i irytujące elementy komiczne - denerwujący nietoperz Rasputina i z kosmosu wzięty pies Anastazji. I wierzcie mi, oglądając ten film, będziecie im życzyć malowniczej i bolesnej śmierci. W każdym razie ja życzyłem.
Animacja jest zwyczajnie szpetna. Na screenach wygląda całkiem nieźle, jak jeszcze jeden film Disneya, ale żeby zobaczyć w pełni jej szkaradę, trzeba zobaczyć to w ruchu. Bohaterowie poruszają się, jakby ich poskładano z balonów z wodą, ich kończyny falują a mimika jest sprawą zupełnie losowa, zmarszczki pojawiają się i znikają no i - co warto zauważyć, bo jest to chyba najbardziej wnerwiająca rzecz w tym wszystkim - ruchy ust postaci nigdy - nigdy! - ni zgadzają się z tym, co te postaci mówią.
Czy można coś przypisać na plus? Jak najbardziej. Przede wszystkim - muzyka jest przepiękna. W całym filmie nie ma ani jednej piosenki, która byłaby choćby przeciętna. Tym bardziej szkoda, że nie ma też ani jednej, do której nakręcono by naprawdę porządny teledysk czy choćby tekst. Po prostu - tańczące żuczki i wirujące duchy. I Mikołaj II wykreowany na najbardziej sztampowego z Dobrych Królów.
Generalnie jednak jest to cholernie, cholernie zły film. Rzyga kiczem, sztampą i tandetą, czarny charakter jest denny, scenariusz - wraz z tekstami piosenek - pisany na kolanie, a animacja najprawdopodobniej na drugim, jak te ruchome obrazki, które niektórzy robią z nudów na marginesach zeszytów. Warto zwrócić uwagę także na zakończenie, w którym Anastazja przechodzi gwałtowną transformację w Terminatora i dosłownie rozdeptuje Rasputina na miazgę.
Ogólnie rzecz biorąc - nie polecam. To jeden z tych filmów, których CD z soundtrackiem jest po stokroć bardziej wartościowe niż DVD z samym filmem.


Ocena końcowa:
3+/10

piątek, 23 marca 2012

Igrzyska Śmierci


Bałem się tego filmu. Powieść była naprawdę bardzo dobra, ale też cholernie łatwa do skopania, do przeholiłudzenia, przezmierzchowania, przepatriotycznienia - wszystkich możliwych, szkaradnych grzechów popełnianych notorycznie odkąd istnieją ekranizacje książek.
Z tym większą radością pragnę stwierdzić, że ten film zdołał się od nich uchronić.
Gra aktorska z nóg nie powala - Jennifer Lawrence odwaliła, co prawda, kawał dobrej roboty jako Katniss (spuśćmy zasłonę milczenia na jej przedramatyzowane "marcie z głodu" w retrospekcji), także aktorzy odtwarzający postaci Haymitcha i prezydenta Snowa byli świetni, ale już choćby rola Hutchersona (filmowy Peeta) jest nieco drewniana. Jak zresztą sama postać, choć trzeba przyznać, że twórcy filmu robili co mogli, by nadać mu choć trochę osobowości, a taka znowu Prim sprawia wrażenie jednej z tych nawiedzonych dziewczynek z japońskich horrorów.
Generalnie jednak bohaterów odwzorowano poprawnie - czepiłbym się chyba jedynie Cinny; to znaczy, ten nieogolony Mulat z obrączką w uchu przypomina raczej stereotypowego dilera narkotyków niż powieściowego stylistę - jednak to są tylko narzekania niemożliwego do zadowolenia fana kanonu.
To, co zwraca uwagę, to fabuła i sposób, w jaki ją przedstawiono. Ten film nie tylko odwzorował wszystko, co najlepsze w kanonie - on poprawił jego wady, choćby usuwając kilku bohaterów drugoplanowych, których losy w powieści zwyczajnie nudziły czy zastępując nieumarłe wilkołaki z finału zwykłymi, ogromnymi psami.
Całość jest nieprzegadana i generalnie ustrzeżono się przed łopatologią. Może przesadzili tylko odrobinę z efektem trzęsącej się kamery - a mówię to z pozycji zdeklarowanego fana "REC" - ale nie psuje to przyjemności z oglądania.
Muzyka odzywa się rzadko i, po prawdzie, do najwybitniejszych to ona nie należy. Większość czasu jednak poznajemy losy Katniss w ciszy.
Efekty specjalne - tutaj film miał z miejsca u mnie plusa za to, że nie dołączył do tej głupiej mody dorabiania na siłę 3D tam, gdzie nie jest potrzebne, a wręcz przeciwnie - pokazał, że drugi wymiar też potrafi być cholernie efektowny.
Czy polecam? Zdecydowanie! Uważam, że jeśli na najbliższej gali "Igrzyska" nie dostaną Oscara - może niekoniecznie za najlepszy film, bo kilka innych epickich premier się kroi, ale przynajmniej za scenariusz adaptowany - to Akademia będzie mogła sobie doliczyć jeszcze jedną spektakularną wpadkę do kolekcji. Happy Hunger Games!

Ocena końcowa:
9/10

sobota, 10 marca 2012

O północy w Paryżu


Filmy Allena mają w sobie coś takiego, że im więcej się ich obejrzy, tym większym fanem jest się nie tylko każdego z osobna, ale całego stylu, który reprezentują.
Mam problem z tym filmem. Mam bardzo poważny problem - bo nie jestem w stanie znaleźć jakąkolwiek wadę, aby mu ją wytknąć. Może tylko to, że aktor grający Hemingway'a jest podobny do prawdziwego Hemingway'a jak Kalisz do Megan Fox, ale już jeśli chodzi o grę aktorską, spisał się doskonale. W ogóle zresztą gra aktorska jest ogromnym atutem tego filmu. Jak dla mnie szczególnie popisał się Adrien Brody, odtwórca roli Salvadora Dali, ale tu nawet główny bohater grał dobrze, co nie zdarza się często, nawet u Allena (starczy przypomnieć sobie tego uśmiechniętego idiotę, który był główną wadą "Vicky, Cristina, Barcelona").
Ale przede wszystkim - fabuła. A ta była totalnie epicka. I to nic, że tak naprawdę stanowiła tylko pretekst do władowania do filmu możliwie dużej ilości słynnych artystów z początków XX wieku i uczynienia z głównego bohatera alter ego Woody'ego - uczyniono to bowiem tak bezpretensjonalnie i z taką prostotą, że ma to swój urok. Jeśli coś bym miał zmienić w tym filmie, to wykasować przynajmniej część pokazu paryskich slajdów z początku - można przy nich zasnąć, tak się przeciągają. To cholerny film, a nie folder reklamowy miasta. Kuleje także nieco muzyka - w kółko puszczany ten sam kiczowaty smęt w porównaniu choćby z popisami Gulii i Tellarynów znanych z wymienionego powyżej "Vicky, Cristina, Barcelona" wypada naprawdę słabo.
Jednak to są drobiazgi - w końcu to jest film, w którym przewijają się postaci Hemingwaya, Picassa, Dalego, Tolouse-Lautreca... I prawdę mówiąc już samo to jest ogromną zaletą. Allen popisał się niesamowitym talentem odtwarzania postaci historycznych (nawet jeśli przy Hemingway'u casting nieco zawiódł) i Oscar za scenariusz był jednym z niewielu naprawdę zasłużonych w tym roku.
Właściwie to by było na tyle. Ciężko mi jest się rozpisywać o tym filmie, bo, jak już wspomniałem, ma praktycznie same zalety. Polecam z całego serca i mniej więcej dziesięciu centymetrów jelita cienkiego!

Ocena końcowa:
9+/10

John Carter


O tym filmie mogę powiedzieć tyle: spełnił moje oczekiwania w zupełności. Nie były one wielkie, to prawda, ale wystarczyły, abym nie miał sumienia powiedzieć, że "John Carter" był złym filmem.
A tak właściwie... Nie, nie wystarczyły. To był zły film. Tak, z pewnością nim był. Jest bardziej przedramatyzowany niż "Conan Barbarzyńca", postacie są płaskie jak w "Harrym Potterze", wątek etyczny równie nieporadny co ten z "Matrixa", a fabuła głupsza niż w "Gwiezdnych Wojnach" (z których zresztą zerżnięte są bezwstydnie wszystkie designy kosmitów z "Johna Cartera" - i jak mówię "wszystkie" - mam na myśli "wszystkie").
Posiada jednak także jedną, olbrzymią zaletę, właściwą wszystkim wyżej wymienionym filmom - ogląda się go jak marzenie. Autentycznie, przy całym jego idiotyzmie potrafi wciągnąć i, nawet jeśli przewiduje się dosłownie każdy twist fabularny z półgodzinnym wyprzedzeniem, śledzenie fabuły naprawdę sprawia przyjemność. Sceny walki są absolutnie epickie, teksty głównego bohatera ociekają schwarzeneggerowską kozackością, a Element Komiczny na tyle zepchnięty na drugi plan, że prawie nie denerwuje.
Wady właściwie już przytoczyłem, ale myślę, że przyda im się niewielkie rozwinięcie. A więc po pierwsze - jeśli chcecie obejrzeć ten film, przygotujcie się na patos. Dużo, dużo patosu. I na to, że każdy pojedynczy protagonista będzie mazgaić się przy każdej możliwej okazji, z wyjątkiem samego Cartera, który z kolei, jeśli na to trzeźwo spojrzeć, będzie zachowywać się bardziej sukinsyńsko niż czarny charakter - ale skoro twórcy filmu mówią, że to on jest tym dobrym, to trzeba im wierzyć. Aha, i zarzucę niewielkim spoilerem na temat fabuły - księżniczka nie ginie. I uwierzcie mi, biorąc pod uwagę to, jak ta postać się zachowuje, to jest naprawdę spora wada.
Co do fabuły... Czy naprawdę trzeba coś dodawać ponad to, że to jest o dziewiętnastowiecznym żołnierzu, który ląduje na Marsie (na którym, tak nawiasem mówiąc, może swobodnie oddychać a wszyscy mówią po angielsku)?
Tak, trzeba. Jedną, jedyną rzecz, która rzuca się w oczy przez cały seans - nikt się temu nie dziwi. Wszyscy po prostu... Przyjmują co im daje los. I sam nie wiem, czy bardziej zaskakująca jest postawa Cartera, który szok ze znalezienia się na innej planecie kwituje dwukrotnym powtórzeniem zdania "O, rany, jestem na Marsie!", czy też kosmitów, którzy zamiast być choć odrobinę zdziwieni tym, że pośród nich pojawia się facet o sile w ich oczach nadprzyrodzonej, tylko z miejsca zastanawiają się, jak go wykorzystać.
Postaci... To jest tak: Carter jest Twardzielem, księżniczka - Damą w Opałach (od czasu do czasu, dla niepoznaki siekącej szablą po jakimś epizodycznym bohaterze), wódz czwororękich zrzynek z "Ataku klonów" jest Szlachetnym Dzikusem, jego rywal jest Złym Dzikusem, jego córka - Dobrą i Niezrozumianą, oficer o chińskim imieniu jest Zmanipulowanym Sukinsynem, łysy szwarccharakter zaś - Szczwanym i Bezdusznym Manipulatorem. Właśnie opisałem szczegółowo wszystkie najważniejsze postaci filmu. Zero charakteru, zero osobowości, zero sylwetki psychologicznej - po prostu czyste archetypy. I tak, wiem, że to wszystko jest na podstawie powieści z początków XX wieku, ale na litość - te wzory postaci były w użyciu już w legendach arturiańskich i nawet wtedy były dość przeżute. Dlatego ciężko mi nawet coś powiedzieć o grze aktorskiej - bo ciężko stwierdzić, czy bije po oczach dlatego, że aktorzy są drewniani, czy po prostu dlatego, że nie bardzo mieli co grać...
Wątek etyczny to tak naprawdę tylko pretekst do kilku dialogów Tego Złego z Tym Dobrym, przedłużających film o jakiś kwadrans. I rzuceniu kilku tanich aforyzmów, bo przecież tanie aforyzmy tak świetnie się sprawdzały w tych dziesięciu milionach innych filmów opartych na identycznych schematach.
O czym jeszcze nie wspomniałem - 3D w tym filmie ssie. Połowę czasu go nie ma, a drugą połowę jest ewidentnie upchnięte na siłę, żeby móc dopisać "3D" na plakacie. Jeśli tylko jest taka możliwość, lepiej go obejrzeć bez męczenia oczu.
Generalnie - polecam jako bezmyślną rozrywkę. Bo rozrywki w tym jest masa - i właściwie niczego poza tym. Jeśli Disney zdecyduje się wyprodukować sequel - a goście od Disney'a kręcili już sequele gorszych filmów - pewnie, gardząc sobą, go obejrzę i choćby był dziesięć razy gorszy od oryginału, pewnie wciąż będę się dobrze bawić. Bo to po prostu jeden z tych filmów, dla których wymyślono stoiska z pop-cornem.

Ocena końcowa:
6+/10

sobota, 3 marca 2012

Kobieta w czerni


Powiem na wstępie, że (w przeciwieństwie do wielu osób) nie byłem uprzedzony do tego filmu. Daniel Radcliffe nie jest moim zdaniem aż tak tragicznym aktorem, za jakiego się go uważa - w "Harrym Potterze" wszak skopali swoje role znacznie zdolniejsi od niego (Gary Oldman, Alan Rickman, Helena Bonham-Carter, Ralph Fiennes...), a on poradził sobie ze swoją całkiem znośnie, zwłaszcza jeśli zważyć na to, jak irytującą postać przyszło mu zagrać.
"Kobieta w czerni" natomiast zapowiadała się na całkiem przyzwoity, lekko tandetny, gotycki horror. Była natomiast nieprzyzwoicie tandetnym gotyckim horrorem. Ot i wszystko.
Nie wiem, na ile to jest wina powieści Susan Hill, na której film jest oparty, bo jej nie czytałem, ale fabuła jest niesamowicie, szokująco wprost głupia i sztampowa. Do połowy filmu zapowiada się on całkiem nieźle - mroczne, ponure zdjęcia, tylko lekko drewniana gra aktorska, ładna, klimatyczna muzyka...
A potem prawnik Arthur wchodzi do nawiedzonego domu. Od tego momentu nie sposób powstrzymać się od śmiechu.
Poważnie, nie byłem w tym odosobniony. Niemal cała sala zwijała się w histerycznym chichocie na widok kolejnych absurdalnych poczynań bohatera, który najwyraźniej przejawia zadziwiające skłonności do autodestrukcji - a to paraduje z siekierą trzymając ją za sam koniuszek rękojeści tak, że gdyby jej spróbował użyć, złamałby sobie rękę, a to ściga morderczego upiora uzbrojony w świeczkę, skacze w ogień, do bagna, pod pociąg... Poważnie, tak spragnionej efektownej śmierci postaci nie widziałem od czasu "Piątku, trzynastego".
Motywacje ducha są zresztą nie mniej niejasne. Nie zdradzę za wiele, jeśli powiem, że tytułowa kobieta w czerni za życia była nieszczęśliwą matką, której odebrano dziecko, gdyż ją samą uznano za niezrównoważoną psychicznie; pod niedbałą opieką krewnych dziecko utonęło.
Samobójcza śmierć jego matki najwyraźniej jeszcze pogorszyła stan jej nerwów, gdyż postanawia ona wymordować wszystkie dzieci w okolicy. Z jakichś tajemniczych względów nie może jednak żadnego tknąć dopóki ktoś dorosły jej nie zobaczy. Poza tym jak już jest ta maszkara pokazana na ekranie wygląda bardziej groteskowo od Freddiego Kruegera, mimo że ten był groteskowy świadomie.
Powyższe akapity nie wyraziły nawet drobnej cząstki fabularnego gówna, jakim ciśnie w was ten film. Każdy pojedynczy ruch, każda akcja, każde słowo dowolnie wybranego bohatera tak bezczelnie przeczy logice i zdrowemu rozsądkowi i jest tak potwornie sztampowe, że obejrzenie tego filmu z pokerową twarzą jest praktycznie niewykonalne. A finał był już tak szokująco tandetny, że przez chwilę się bardzo poważnie zastanawiałem, czy ten film nie jest świadomą parodią kina grozy, bo po prostu nie mogłem uwierzyć w to, by twórcy tego gniota byli tak dalece pozbawieni dobrego smaku.
Czy polecam? Może w pewnych okolicznościach "Kobieta w czerni" byłaby całkiem niezłą, bezmyślną rozrywką. Na tej samej zasadzie, na jakiej są nią co bardziej kiczowate filmy akcji. Bo z tego kicz kipi i wycieka na podłogę.

Ocena końcowa:
2+/10

czwartek, 1 marca 2012

Żelazna dama


Zacznę od zalet, zgoda?
Zawsze lubię zacząć od zalet przy recenzowaniu złych filmów, szczególnie jeśli dany film takowe zalety posiada.
A "Żelazna dama" posiada, i to niewątpliwe. No więc po pierwsze - Meryl Streep zdecydowanie zasłużenie odebrała statuetkę Oscara. Zagrała wyśmienicie, doskonale odtwarzając manieryzmy legendarnej premierki - i może nie najlepiej oddając jej charyzmę, ale to jest, jak sądzę, głównie wina scenariusza.
Oscar za charakteryzację był, naturalnie, idiotyczny, ale ta kategoria i tak nikogo nie obchodzi, więc podejrzewam, że Akademia po prostu nie chciała pozwolić na to, by "Żelazna dama" otrzymała tylko jedną statuetkę.
O dziwo, film uchronił się od większych przekłamań historycznych, których się spodziewałem. Nie było żadnej demonizacji Margaret Thatcher, pokazano także jej niewątpliwe zasługi dla jej ojczyzny. W ogóle zresztą wątek polityczny został doskonale poprowadzony, zaakcentowano trudną sytuację Zjednoczonego Królestwa (wojna z IRA, najazd Argentyny na Falklandy), może tylko odrobinę bagatelizując rolę Thatcher w zimnej wojnie z Sowietami.
Muzyka była ładna - trochę przesadnie smętna, ale ładna.
I tak, tu mniej więcej kończą się zalety.
Poważnie - czy naprawdę przy filmie o Margaret Thatcher przychodzi wam do głowy smęt o staruszce tęskniącej za zmarłym mężem? Bo dokładnie to zrobili twórcy "Żelaznej damy". W trakcie jego akcji Margaret jest już dawno po dymisji, jej mąż nie żyje, a jej zwiduje się jego duch (!). Wspomniany wątek polityczny jest, owszem, świetny, jednak przewija się tylko w retrospekcjach. A ten opisujący życie prywatne "żelaznej damy" jest po prostu głupi. Nie ma sensu. Nie angażuje emocjonalnie. Litości.
I to właśnie rujnuje ten film - jego ogólna koncepcja nie zdała egzaminu. To tak, jakby zrobić film biograficzny o Hitlerze skupiając się na czasach, kiedy był lekko sfrustrowanym artystą malującym konie. To tak, jakby zrobić film biograficzny o świętym Franciszku skupiając się na jego karierze trubadura. To tak, jakby zrobić film biograficzny o Dantonie skupiając się na tym, co porabiał jako świniopas. Nie godzi się. Tak się po prostu nie robi.
"Żelazna dama" jest złym filmem. Została wykonana doskonale, ale ogólna koncepcja zwyczajnie nie trzyma się kupy. Czy warto obejrzeć? Niewątpliwie. Rola Meryl Streep robi wrażenie, no i mimo wszystko upchnięto tu kawał historii, nawet jeśli rozgrywa się ona w tle "naprawdę ważnych" rzeczy, jak stosunki starej Thatcher z jej córką. Polecam ozięble.

Ocena końcowa:
5/10

Incepcja


Pozwolicie, że niniejszą recenzję rozpocznę ciągiem zwrotów, które najpełniej wyrażą moje odczucia z tego filmu:
OMG, OMG, OMG, WTF, OMG, OMG, O JA CIĘ, O (censored), OMG, O-M-G, o (censored), (censored) a do tego (censored).
I tak przez cały seans.
Nie, naprawdę, pan Nolan wziął się za dokładnie ten rodzaj schizolskich, chorych, nienormalnych i niezrozumiałych filmów, które dosłownie uwielbiam.
Tak, piałem z zachwytu na "Parnassusie", dech mi zaparło "No Smoking", a po "Brazilu" ładne kilka dni nie byłem w stanie mówić o czymkolwiek innym niż wrażenia z seansu.
I powiem tyle - "Incepcja" to jest to!
Oczywiście, niby powinienem ją przede wszystkim rozebrać, zająć się szczegółami - a więc przede wszystkim wspomnieć o doskonałych kreacjach, jakie stworzyli Leonardo DiCaprio i aktorka, która już dla mnie na zawsze pozostanie Juno, napomknąć o świetnej, doskonale dopasowującej się do klimatu muzyce, dodać co nieco o wspaniałym stylu Christophera Nolana w którym czuć wpływy takich geniuszy jak Tim Burton czy Wes Craven, o niesamowitych, zapierających dech w piersiach nawet na małym, laptopowym ekraniku efektach specjalnych, o obłędnej, skomplikowanej, wciągającej i skłaniającej do głębszej analizy fabule, o walącym po pysku zakończeniu, o tym, o ile to jest lepsze od "Matrixa", a o ile od "Odysei kosmicznej", o świetnym wykorzystaniu idei buszowania po snach, o przyjemnych scenach walki i strzelaninach, cudownych zabawach z grawitacją i charakteryzacją, o doskonałym igraniu z konwencją dramatu psychologicznego, o wyrazistych bohaterach czy o tym, jak do filmu chce się wracać i oglądać go raz jeszcze i znowu, i znowu - ale doprawdy ciężko byłoby mi to wszystko wyrazić słowami.
Mówię więc krótko: to trzeba zobaczyć. Po prostu trzeba. To jest dzieło, które skłoniło mnie do zakwestionowania słuszności przyznania "Jak zostać królem" Oscara za najlepszy film roku 2010.

Ocena końcowa:
9/10

środa, 29 lutego 2012

Artysta


No cóż, główny Oscar dla tego filmu był absolutną oczywistością - to była chyba jedyna statuetka (może poza charakteryzacją), która nawet odrobinę mnie nie zaskoczyła. Nie zmienia to jednak faktu, że na miejscu Akademii jednak w życiu nie dałby statuetki temu filmowi - nie za najlepszy film roku. Wahałbym się, jak sądzę, między "Rzezią" a "Dziewczyną z tatuażem", z naciskiem na "Rzeź".
Gra aktorska, od czego pragnę zacząć, była świetna. George Valentin został zagrany z klasą i elegancją - tej roli nie mam zdecydowanie nic do zarzucenia. Rola jego kochanki i protegowanej, Peppy Miller, już miejscami była nieco zbyt pretensjonalna, ale biorąc pod uwagę ogólne założenia filmu, pretensjonalność ta była jak najbardziej do zniesienia.
Fabuła była poprowadzona całkiem zgrabnie, bez nadmiernego gonienia do przodu, ale i bez szczególnych dłużyzn - może tylko trochę z początku, ale nic, co mogłoby znacznie zakłócić odbiór filmu nie nastąpiło.
Także muzyka była świetnie zrobiona i dopasowana do ogólnego klimatu filmu - aż się chwilami zapomina, że to dzieło zeszłoroczne, a nie prawdziwy film niemy - to ostatnie wrażenie zresztą było sporą zasługą zdjęć, za które Oscar się filmowi jak najbardziej należał (a otrzymał go cholerny "Hugo i jego wynalazek").
Dlaczego więc uważam, że statuetka za najlepszy film roku dla "Artysty" był niezasłużona?
Bo nie ma w nim krzyny oryginalności. Pewnie, stworzenie niemego filmu w XXI wieku wymagało pewnej odwagi, ale... Stworzenie czarno-białego filmu biograficznego o słynnym filmowcu (fikcyjnym czy autentycznym, sprawa drugorzędna) w stylu jego epoki, połączone ze świadomie przerysowaną historią miłosną? Poważnie? Nic wam to nie mówi?
Jeśli nie, podam podpowiedź. Brzmi ona: "Ed Wood".
Tak, praktycznie cała oś filmu jest zerżnięta bezwstydnie z kultowego filmu Tima Burtona. Co więcej, nawet motyw "cisza przez cały film, a na końcu głosy" nie jest oryginalnym pomysłem, a jedynie twórczą przeróbką tego, co Tarkowski zrobił z kolorami w "Rublowie" - tym razem fonia zamiast wizji.
Czy to czyni "Artystę" złym filmem? Nie. Czy rzeczywiście był on najlepszym filmem 2011? Też nie. Warto go jednak poznać, choćby po to, żeby zobaczyć, jakież to dzieło aż tak pojechało po sentymentach członkom Akademii.

Ocena końcowa:
8/10

wtorek, 28 lutego 2012

Hugo i jego wynalazek


Na wstępie, zanim zacznę narzekanie na sam film, który ssie jak chyba żaden nagrodzony taką ilością Oscarów (poważnie, jest gorszy chyba nawet od "Slumdoga"), pragnę zaznaczyć, że polski tytuł nie ma najmniejszego sensu, gdyż przez cały film Hugo nic nie wynajduje. Ale to tylko taka mała dygresja na wstępie.
Ten film ssie.
Weźmy Spielberga. Wsadźmy go do słoika i pozwólmy, żeby skisł i spleśniał. Następnie dorzućmy szczyptę Pixaru i posypkę z kiepskich filmów biograficznych. Zaczekajmy dwie godziny i mamy "Huga i jego wynalazek". Nie mam pojęcia, co członkowie Akademii brali, gdy przyznawali mu 5 (5!) Oscarów, w tym jednego za efekty specjalne (które ssą, podobnie jak cała reszta tego gniota), ale to musiało być mocne.
Sam nie wiem, od czego zacząć, bo po prostu nie mogę znaleźć żadnego elementu tego filmu, który by był w porządku.
Fabuła ssie. Jest familijnym opowiadankiem o Człowieku Który Stracił Marzenia i Dzielnym Chłopcu Który Mu Je Przywraca, i to kiepsko zinterpretowanym.
Gra aktorska ssie. Że Hugo i jego przyjaciółka będą ssać, to było oczywiste, bo w końcu są dziećmi w amerykańskim filmie familijnym, ale ssie też cała reszta obsady.
Muzyka ssie. Ciężko mi pisać o muzyce, ale po prostu... Ssie.
Efekty specjalne, jak już wspominałem, ssą. Scena, w której ojciec Huga płonie w pożarze jest tak radośnie nierealistycznie zrobiona, że zamiast grozy czy smutku wywołuje histeryczny śmiech.
Humor ssie, skoro już o śmiechu mowa. Oparty jest na gagach w rodzaju "u, ha, ha, żandarm złamał sobie nogę". Flip i Flap byli bardziej wyrafinowani.
Bohaterowie ssą. Irytujący, mazgajowaty dzieciak i dziewczynka z obsesją na punkcie przygód (nieuchronne skojarzenia z "Zadziwiającym Maurycym..." Pratchetta, tyle że tam to był tylko głupi dowcip, a tutaj jest to jeden z głównych wątków filmu).
Nie mam pojęcia, nie wiem, czemu tylu ludziom podobał się ten gniot. Ja kląłem przy każdej kolejnej, pretensjonalnej do bólu i ogranej w setkach innych familijniaków scenie. Jedyne, co mogę przypisać na plus to design robota - zerżnięty żywcem z "Syberii" (nawet mówią o nim per "automat", zamiast "robot"), ale dzięki temu fajnie wygląda.
Nie poleciłbym tego szkaradzieństwa nikomu. A panom z Akademii poleciłbym miły urlop w górach.

Ocena końcowa:
4/10

niedziela, 26 lutego 2012

Ratatuj


Czasami zdarzają się filmy tak złe, że po prostu nie wiem od czego zacząć recenzję. Filmy szokująco, przerażająco złe. Filmy, które wychodzą ze złych założeń i dążą najgorszą z możliwych dróg.
Złych filmów Disney'a czy Pixaru jest sporo, ich złych podróbek - cała masa. Ale żaden z tych potworków, żaden nie wgniótł mnie w ziemię tak bardzo, jak zrobił to "Ratatuj".
I nawet nie chodzi o sprawy techniczne. Animacja jest bardzo ładna (choć za cholerę nie mogę zrozumieć, skąd animatorom przyszła do głowy myśl, że szczury są niebieskie), a i dubbingowi nie mam nic do zarzucenia.
Problem w tym, że skopano całą resztę.
Fabuła jest po prostu niesamowicie, nieobliczalnie, nieznośnie głupia. I nie mam na myśli tego przyjemnego, świadomego rodzaju głupoty, jaki Pixar zwykł nam serwować - taką głupotę w niektórych filmach, jak choćby "Shreku" czy "Iniemamocnych" zdołano przemienić w zaletę, tworząc naprawdę dobre komedie.
Nie, mam na myśli przygniatającą, walącą po pysku głupotę, głupotę, która próbuje angażować emocjonalnie, ale jej nie wychodzi. Głupotę absolutną, głupotę ekstremalną, głupotę głupot.
Ale może przejdę do rzeczy. Specjalnie streszczę fabułę, aby, w razie gdyby niniejszą recenzję czytał ktoś, kto nie oglądał filmu, wiedział, z czym może mieć do czynienia. Będą spoilery, ale tak po prawdzie... Nie ma czego psuć. Mimo to, oddzielam streszczenie dwoma enterami, coby w razie czego można je było ominąć.

Szczur jest genialnym kucharzem, bo przeczytał książkę słynnego szefa kuchni, który twierdził, że "każdy może gotować". Szef kuchni został zniszczony negatywnymi recenzjami złego, bezdusznego, podłego, nieludzkiego i okrutnego krytyka, pana Ego i umarł z rozpaczy. Szczur zgaduje się z Languinim, życiowym nieudacznikiem z wyjątkowo wielkim nosem, i sterując jego ruchami dzięki pociąganiu odpowiednich włosów na jego głowie (nie, to nie ma żadnego sensu) czyni z niego najwspanialszego kucharza w Paryżu. Jego karierę chce zmiażdżyć zły, bezduszny, podły, nieludzki i okrutny szef kuchni, który chce przejąć kontrolę nad restauracją, a podejrzewa, że Languini jest nieślubnym synem - i tym samym spadkobiercą - jego poprzednika. Oczywiście ma rację, szczur kradnie dokumenty za tym przemawiające i czyni Languiniego szefem kuchni, złego, bezdusznego, podłego, nieludzkiego i okrutnego poprzedniego szefa kuchni zaś - bezrobotnym, a następnie spektakularnie kłóci się z Languinim, który zachowuje się jak skończony dupek. Właśnie wtedy do restauracji przychodzi zły, bezduszny, podły, nieludzki i okrutny krytyk Ego, a szczur z wrażenia wraca do restauracji, żeby mimo wszystko pomóc Languiniemu. Ten, jako że jest nie tylko dupkiem, ale też skończonym idiotą, mówi swoim podwładnym, że przez cały czas był sterowany przez szczura, ci zaś reagują tak, jak zareagowałby każdy rozsądny człowiek - rzucają pracę, więc Languini, jego dziewczyna i stado szczurów obsługują krytyka, któremu się przypomina dzieciństwo i nagle idiocieje. Następnie restaurację zamyka inspekcja sanitarna, a Ego traci pracę, ale Languini z dziewczyną i szczurem zakłada mały barek a Ego zostaje drobnym acz szczęśliwym przedsiębiorcą, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bla, bla, bla.

Oł. Maj. Gad.
To było po prostu przerażające. I jeśli by kto pomyślał, że w filmie to wyglądało choćby odrobinę mniej głupio niż brzmiało w streszczeniu, myliłby się. Napisałem je świadomie, by przekazać choćby przedsmak idiotyzmu, jaki ten gniot ze sobą niesie, ale tak naprawdę nie przekazałem z niego nawet połowy. Tutaj każda scena jest głupia, każda postać jest tanią podróbką lepszych disneyowskich postaci, każdy żart jest ograny i irytujący.
Przykład? Proszę! Pijany Languini tłumaczący, złemu, bezdusznemu, podłemu, nieludzkiemu i okrutnemu szefowi kuchni, że nazwa ratatuoille nie jest apetyczna, bo kojarzy mu się ze szczurami jest przezabawny, prawda? Twórcy tego filmu najwyraźniej tak uważali, bo uczynili go tytułowym!
A najgorsze jest to, że ten film robi nadzieję. Przez cały czas liczy się na zabawną puentę, na odrobinę autoironii, przynajmniej na niejednowymiarowe potraktowanie postaci - takiego! To się po prostu robi z każdą minutą coraz bardziej wulgarnie, niesmacznie i obrzydliwie głupie.
Nie polecam nikomu tego filmu. Jeśli nie chcecie, by wasz mózg został zgwałcony w brudnym bagnie szczurzych wymiocin, nie oglądajcie go. Jest zły. Powszechnie pozytywny odbiór tego koszmaru jest dla mnie czymś absolutnie szokującym. Takich filmów robić się nie powinno.

Ocena końcowa:
2/10

Jestem przy tobie


Sam nie wiem dlaczego, naprawdę podchodzą mi filmy z Bollywood. Są - w większości - kiczowatymi potworkami kina romantycznego, sensacyjnego, bądź - najczęściej - obydwu naraz, opartymi wyłącznie na (zazwyczaj) dobrej muzyce i (czasami) dobrej grze aktorskiej, ale nie sposób nie czerpać z nich pewnej dziwacznej formy przyjemności.
Najlepszym jednak, co wychodzi z Bollywood, są komedie. I nie mówię tu o komediach romantycznych, co to to nie - było kilka dobrych, ale nic szczególnego, tak po wyzbytej sentymentów prawdzie - chyba że wliczymy filmy Karana Johara, ale u niego naprawdę ciężko się czasami zorientować, kiedy żartuje, a kiedy nie. To znaczy, "Coś się dzieje" było szyderą solidną i niewątpliwą, ale już takie "Czasem słońce, czasem deszcz" chwilami robi się niepokojąco poważne.
Mówię o komediach akcji, pełnokrwistych parodiach filmów sensacyjnych zarówno rodem z Indii, jak i z Ameryki, tylko miejscami wyżywających się także na romansach. Tych było kilka, a chyba najbardziej spektakularną (może z wyjątkiem "Dona") było "Jestem przy tobie" w reżyserii słynnej choreografki nazwiskiem Farah Khan.
Główne role przypadają - już tutaj się zaczyna robić epicko - najpopularniejszemu aktorowi świata - Shah Rukhowi Khanowi - oraz byłej Miss World, Sushmicie Sen, z kolei czarnego charaktera zagrał słynny w Indiach gwiazdor, Sunil Shetty. Reszta aktorów raczej znana nie jest, choć fani gatunku zapewne zwróciliby jeszcze uwagę na niejaką Amritę Rao.
"Jestem przy tobie" jest po prostu bezwzględne. Nie uszanuje żadnej kliszy, żadnego taniego efektu, żadnej kiczowatej sceny. Mamy tu wszystko - skok do helikoptera z dachu eksplodującego budynku, pościg za samochodem na płonącej rykszy i skrzypków pojawiających się za każdym razem, gdy któryś z bohaterów widzi swoją ukochaną. Czy wspominałem już o przedramatyzowanej wojnie z terrorystami i cholernie-demonicznym czarnym charakterze (Shetty, nawiasem mówiąc, spisał się znakomicie)?
Muzyka jest świetna, a teledyski do piosenek perfidnie abstrakcyjne. Wątek miłosny starszawego dyrektora z równie starszawą nauczycielką, swoją drogą, okazał się nieoczekiwanie zabawny, głównie dzięki temu, że rozsądnie nie wysunięto go na pierwszy plan, a jedynie eksploatowano właśnie w teledyskach.
Czy polecam? Odpowiedź na to pytanie zdaje się być oczywista. Równie doskonała indyjska komedia nie pojawiła się - no cóż - do czasu następnego filmu Fary Khan, "Om Shanti Om", na którego temat rozpiszę się innym razem. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam!

Ocena końcowa:
8+/10

Anioł zagłady


Gdyby ktoś się mnie zapytał o przykład naprawdę, ale to naprawdę dziwnego filmu, wskazałbym mu "Anioła zagłady" bez zastanowienia. Gdyby ktoś się mnie zapytał o przykład naprawdę, ale to naprawdę genialnego filmu, wskazałbym mu "Anioła zagłady". Gdyby ktoś się mnie zapytał o przykład naprawdę, ale to naprawdę niepokojącego filmu, wskazałbym mu "Anioła zagłady".
"Anioł zagłady" to klasyk, mam wrażenie, nieco zapomniany. Osobiście natrafiłem na niego, tak po prawdzie tylko dlatego, że chciałem wreszcie ruszyć coś Buñuela, a z jego filmów ten miał najefektowniej brzmiący tytuł. Mam zresztą wrażenie, że tytuł ten został nadany głównie po to, żeby brzmieć efektownie, bo do fabuły ma się to nijak - chyba że za tytułowego anioła zagłady weźmiemy tego wyrzeźbionego na sterczącej w tle miejsca akcji szafie.
Pomysł na fabułę jest prosty acz surrealistyczny - zbiera się na eleganckim bankiecie tzw. "dobre towarzystwo" i w miarę trwania przyjęcia uświadamia sobie powoli, że nie może się zdobyć na opuszczenie sali bankietowej. Początkowe dziwaczne uprzedzenie stopniowo przemienia się w prawdziwą grozę i wszyscy uważają się za więźniów sali bankietowej. W miarę postępowania akcji wyłażą na wierzch różnorakie brudy zgromadzonych i stopniowo, powolutku ci uprzejmi ludzie w garniturach zmieniają się w zgraję obłąkanych troglodytów.
Gra aktorska nie powala, bo też nie ona jest najważniejsza w tym filmie, a rozbrzmiewający w tle niemy rechot reżysera, mającego, mam wrażenie, na celu ukazanie prawdziwe oblicza nie tylko hiszpańskiej arystokracji, ale "cywilizowanego" świata w ogóle.
To natomiast, co naprawdę zwala z nóg i wywołuje histeryczny śmiech to nie sam zarys fabuły, ale zakończenie - nie zdradzę go tu, powiem tyle, że wpasowuje się idealnie w schizofreniczną, dickowską atmosferę narastającą w ciągu całego seansu.
Sądzę, że to wszystko, co chciałbym powiedzieć o "Aniele zagłady". To po prostu trzeba zobaczyć, bo też opisać się tego arcydzieła tak naprawdę nie da. Sapienti sat.

Ocena końcowa:
10/10

Austin Powers


Abstrakcyjny, brytyjski humor i zrealizowany w amerykańskim stylu pastisz filmów o Bondzie w jednym filmie? To się musiało udać!
I udało się znakomicie - a efekt tej wybuchowej mieszanki to właśnie "Austin Powers", który może nie jest najbardziej błyskotliwą komedią, jaką w życiu widziałem, ale z pewnością jedną z najzabawniejszych.
Humor jest tu dosłownie wszędzie. Może miejscami ilość zastępuje jakość - bo w każdej dosłownie scenie pojawia się jakiś żart, a mniej więcej połowa z nich jest naprawdę dobra. Ale - to się sprawdza. To jest jeden z tych filmów, w trakcie których człowiek dusi się i krztusi ze śmiechu, bo po prostu nie ma nawet minuty przerwy na porządne odśmianie się i z kamienną twarzą oczekiwanie na następny gag. I - jestem zdecydowanie na tak. Komedia nie jest od tego, żeby mieć wartość artystyczną czy żeby być dopracowaną w każdym calu (choć oczywiście nie zawadzi, jeśli akurat jest), tylko po to, żeby bawić. A to się "Austinowi Powersowi" udaje doskonale.
Drugą rzeczą, na jaką chcę zwrócić uwagę, jest gra aktorska. W większości przypadków nie istnieje, z wyjątkiem dwójki głównych bohaterów - Austina Powersa i doktora Zło. W momencie, kiedy jeden aktor wciela się w dwóch głównych bohaterów i naprawdę można tego nie zauważyć, jest to znak, że albo naprawdę dobrze gra, albo goście od charakteryzacji odwalili kawał dobrej roboty. W tym przypadku miało miejsce jedno i drugie.
Właściwie to niewiele więcej można powiedzieć na temat tego filmu. Pewnie, mógłbym w tym miejscu zaspoilerować kilka co bardziej dziwacznych gagów, ale aż tak perfidny nie jestem. Dlatego po prostu - polecam.

Ocena końcowa:
8+/10

127 godzin

Niniejszą recenzję pragnę zacząć od stwierdzenia, że "127 godzin" jest filmem niezwykłym.
Nie mówię: "genialnym", bo też genialnym filmem nie jest. Nie ma ani specjalnie głębokiego przesłania, ani nawet nie zachwyca oryginalną fabułą - bo, choć oparta na faktach, zaserwowana w filmie historia wciąż jest oparta na schemacie "nieodpowiedzialnego dupka spotyka straszne zagrożenie, przez które staje się on odpowiedzialnym nie-dupkiem".
Jest filmem niezwykłym bo choć oglądając go, znałem zakończenie, a sądząc po tym, że nikt go nawet nie traktuje jako spoilera, chyba każdy, kto ten film oglądał, znał zakończenie - "127 godzin" wciąż potrafi angażować emocjonalnie.
Fabułę można więc streścić jednym zdaniem - facetowi przygniata rękę w górach, on przeżywa jakoś 5 dni z tą przygniecioną ręką a potem ją odrąbuje scyzorykiem żeby się uwolnić. Proste jak konstrukcja cepa.
A jednak jakimś cudem ogląda się to jak marzenie.
Gra aktorska, prawdę mówiąc, nie zachwyca. Nie mówię, że James Franco zagrał źle, ale nie zagrał też naprawdę dobrze. Tym dziwniejszym jest dla mnie fenomen tego filmu, że jest świetny mimo to, że praktycznie jedyny aktor (w każdym razie jedyny, który jest na ekranie dłużej niż 10 minut) nie jest jakimś geniuszem, tylko po prostu, że się tak pretensjonalnie wyrażę, dobrym rzemieślnikiem.
Może więc chodzi o scenariusz? Jest on (że się znowu wyrażę pretensjonalnie) pisany przez życie, ale to też nie to. To znaczy, nawet zakładając, że wszystkie kwestie są autentyczne, nie sądzę, aby nawet autentyczne wydarzenia po sfilmowaniu i montażu byłyby naprawdę interesujące. To znaczy, na litość, to po prostu facet z kamieniem na ręce!
A jednak wciąga. Wciąga jak cholera. Jakimś cudem.
Zero przesłania, zero akcji, zero zaskoczeń, zero oryginalności - to wszystko nie przeszkadza temu filmowi zapewnić widzowi dwie godziny dobrej rozrywki. Dziwaczne acz prawdziwe.

Ocena końcowa:
7+/10

piątek, 10 lutego 2012

W ciemności


Czasami trafia się na film wyjątkowy. A czasami po prostu na kawał dobrej roboty. "W ciemności" raczej nie jest tym pierwszym, za to tym drugim - z pewnością.
Powiem szczerze, że to mój pierwszy film Agnieszki Holland. Nasłuchałem się o niej wiele dobrego (kunszt filmowy, bardzo emocjonalne dzieła, itp.) jak i złego (polakożercza, zakłamuje historię, pretensjonalna, itd.) - i w efekcie jakoś mnie odrzucało od jej filmów, jako że wówczas byłoby koniecznością zabranie jednoznacznego głosu w sporze, w którym najprawdopodobniej obydwie strony mają rację.
"W ciemności" wiekopomnym dziełem bym nie nazwał. Co nie znaczy, że jest złym filmem.
Z pewnością wiele zyskuje na fakcie, że jest oparty na prawdziwej historii z czasów wojny, jak i na tym, że - z nielicznymi i raczej kilkuminutowymi wyjątkami, zwłaszcza pod koniec - opowiada ją w sposób bezpretensjonalny, bez zbędnego patosu, ale i bez jakiejś obłąkanej deheroizacji. Scenariusz jest napisany bardzo dobrze, choć nie powiem, że nie znalazło się w filmie kilka scen całkowicie zbędnych dla rozwoju akcji - prawdopodobnie miały służyć rozwojowi bohaterów, ale sądzę, że nie trzeba tego było robić kosztem fabuły. Tego typu błędy są jednak sporadyczne i nie przeszkadzają w czerpaniu przyjemności z seansu.
Jeśli chodzi o grę aktorską - Robert Więckiewicz zagrał znakomicie. Przeszedł samego siebie, po prostu stał się tym lwowskim zakapiorem i przeprowadził jego przemianę powolutku, od początku do samego końca. Poza nim... Poza nim, powiedzmy sobie jasno, gra aktorska w tym filmie nie istnieje. Ale on jeden wystarcza w zupełności.
Styl kręcenia jest tu jak w slasherze z lat 80. - domowe wnętrza kontrastujące z długimi, ciemnymi tunelami, efektowne ujęcia wody wlewającej się do kanałów... I znowu: leciutko pretensjonalnie, ale w gruncie rzeczy wszystko w porządku.
Na muzykę, prawdę mówiąc, zupełnie nie zwróciłem uwagi, ale już po tym samym mogę stwierdzić, że nie kłóciła się z ogólną atmosferą filmu.
Co zgrzytało? Tutaj będzie mała dygresja - po prostu dość ironiczne mi się wydaje zadedykowanie filmu opowiadającego o takich wydarzeniach Markowi Edelmanowi, człowiekowi, który - jak można wyczytać z jego własnych wspomnień - bynajmniej się heroizmem nie popisał, ani w trakcie, ani po wojnie. Ale to tylko taka drobna uwaga człowieka wpienionego lekturą "Zdążyć przed Panem Bogiem", w którym doktor Edelman praktycznie przyznaje się do uczestnictwa w selekcji ludzi wiezionych do obozu a na każde pytanie dziennikarki odnośnie tego, jak przeżył getto, odpowiada "Ty tam nie byłaś, Haniu, nic nie rozumiesz!".
Generalnie film warto obejrzeć i mimo kilku niedociągnięć mogę mu z czystym sumieniem i na ślepo kibicować w rywalizacji o Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny.

Ocena końcowa:
8/10

Sherlock Holmes: Gra Cieni


Ten film jest kontynuacją jednego z najbardziej epickich dzieł ostatnich lat. Szedłem na niego jakby to była piąta część "Piratów z Karaibów" - moje oczekiwania sięgały sufitu.
I co? I nie zawiodłem się. Ani odrobinę.
Powiem więcej: pod wieloma względami "Gra cieni" jest jeszcze bardziej dopracowana od oryginalnego "Sherlocka Holmesa". Lepsze efekty specjalne, lepsze sceny walki, jeszcze bardziej sparrowowaty tytułowy bohater i nawet doktor Watson zyskuje jakby odrobinę osobowości.
Zmienia się, oczywiście, czarny charakter - i jest to zmiana, jeśli można tak powiedzieć w tym kontekście, na dobre. Profesor Moriarty nie jest ani masonem, ani satanistą, co sprawia, że postać ta nie jest - w przeciwieństwie do lorda Blackwooda - przerysowana niczym nieme wersje Drakuli.
Wszystkie dobre elementy pierwszego filmu tutaj są kontynuowane. Epicki rozmach, ciekawa intryga, absurdalny humor - nie zapomniano o niczym. Znajdzie się nawet pewne silne odniesienie fabularne do oryginalnego opowiadania Conan-Doyle'a, choć żeby je konkretnie wymienić, musiałbym zarzucić potężnym spoilerem. No i znowu są te cudne napisy końcowe. Wiem, że to dziwne wychwalać napisy końcowe, ale są naprawdę zrobione starannie i z klasą. I świetną muzyką w tle.
Wady? Jedna. Przekornie będzie to coś, co wiele recenzji tego filmu wymienia jako zaletę i "odważne posunięcie". Uśmiercenie jednej z głównych postaci. I nie czepiałbym się, gdyby uśmiercono ją w okolicach zakończenia czy nawet gdzieś w środku, ale tak walnąć z miejsca widza w pysk na samym początku śmiercią pierwszoplanowego bohatera to jakby zacząć film na podstawie "Upadku Rycerza" od sceny, w której Bane łamie Batmanowi kręgosłup. Po prostu równie dobrze mogliby wyświetlić wielki napis "Sorry-Gregory, aktor wymówił współpracę".
Ale to tylko takie rutynowe czepianie się. Film jest świetny i polecam go każdemu z całego serca. W recenzji pierwszego "Sherlocka" napisałem, że tak powinno się robić filmy przygodowe - w tej więc piszę, że tak powinno się robić ich sequele!

Ocena końcowa:
8+/10

Sherlock Holmes


Miałem zamiar od razu zabrać się za recenzję kontynuacji "Sherlocka Holmesa", uznałem jednak, że warto wspomnieć wcześniej parę słów o oryginalnym filmie.
Mam dziwne podejrzenie, że samo twierdzenie "był epicki" nie liczy się jako recenzja, toteż poniżej wyliczam fakty, z których w naturalny sposób można to twierdzenie wyciągnąć.
A więc po pierwsze - sam Sherlock. Że Robert Downey w doskonały sposób odegra nawet najbardziej skopaną postać, wiadomo nie od dziś, ale w tym filmie otrzymał rolę skonstruowaną od początku do końca cudownie.
Nie zatracając kanonicznej sherlockowatości, filmowy detektyw znalazł się pod wyraźnym wpływem "Piratów z Karaibów" i cechy kapitana Sparrowa, jakie zyskał, sprawiają, że, w przeciwieństwie do kanonicznego, filmowego bohatera naprawdę da się lubić. Po prostu z bucowatego Angola z prozy Conan-Doyle'a twórcy filmu zrobili barwną i ekscentryczną osobistość, co do której naprawdę się czuje, dlaczego właśnie ona jest na pierwszym planie.
Doktor Watson w wykonaniu Jude'a Law z kolei skupiony jest, mam wrażenie, nie tyle na medycznej teraźniejszości, jak książkowy lekarz, co na jego wojskowej przeszłości. Także i ta postać wiele zyskuje, choć czasami mi się robiło tęskno do ostentacyjnie przygłupiego konowała z kanonicznych opowiadań.
Obsada drugoplanowa... Jeśli chodzi o Rachel McAdams, to ewidentnie stara się ona naśladować Helenę Bonham-Carter i nawet jej to wychodzi, choć sam fakt naśladowania nasuwa myśl, że Helcia zrobiłaby to lepiej.
Z kolei Mark Strong nie miał wiele do zagrania - to znaczy, jak się dostaje rolę masona-satanisty to raczej ciężko jest myśleć o subtelnej mimice i oszczędnej gestykulacji. Nie mam jednak na co narzekać w tym względzie.
Muzyka jest wspaniała. Po prostu idealnie oddaje holmesowy klimat. Podobnie zresztą jak imponujące napisy końcowe, z kadrami z filmu zmieniającymi się w książkowe ilustracje. Ktoś tam się naprawdę postarał.
Fabuła... Ujmę to tak: postać Holmesa nie jest jedynym, co w tym filmie jest pod wyraźnym wpływem "Piratów z Karaibów". Ale na litość - "Piraci z Karaibów" byli przecież epiccy, więc ich wpływ działa wciąż tylko na dobre.
Polecam ten film, polecam, i jeszcze raz polecam. Tak się robi filmy przygodowe. Tak się je w każdym razie powinno robić.

Ocena końcowa:
8+/10

REC


Po zapoznaniu się z wypocinami pana Del Toro straciłem cały swój zapał do hiszpańskiego kina grozy. Mimo to sięgnąłem po okryty dobrą sławą przebój tegoż - "REC".
Ten. Film. Był. Chory.
Poza tym był boski, wspaniały, przerażający i klimatyczny. Ale przede wszystkim pragnę zaznaczyć, że był chory. To znaczy - tutaj nie ma taryfy ulgowej. Zero cholernej umowności. Zero mrugnięć do widza, dystansu do opowiadanej historii, nadziei na happy end czy choćby naprawdę efektownego krojenia flaków, które mimo wszystko także przypomina odbiorcy, że to przecież w gruncie rzeczy tylko film, zabawa.
Nie, Hiszpanie poszli na całość. Mamy więc rozedrganą kamerę, zmieniającą się jakość obrazu, ciętą na grube plastry akcję i nastrój ciężkiej, niezawoalowanej grozy. Hołli szjet. Oglądałem ten film w biały dzień, z kubłem schłodzonej czekolady w ręku i słuchawkami w uszach. I autentycznie były momenty, w których z trudem powstrzymałem się od krzyku. I tak, mówię to ja, ten niedobry, nieczuły na nastrojowe filmy człowiek, który kilkakrotnie przysnął na "Lśnieniu" a "The Ring" oglądał partiami, bo był wprost niemożebnie nudny.
Ten film to czysty, chory schiz jakiegoś hiszpańskiego psychola. Mówię to śmiertelnie poważnie. Nie ma ani jednej minuty bez ciarek nerwowo dreptających po plecach - a jeśli jakaś się zdarzy, to znaczy że nawet ciarki uciekły.
I jest to o tyle dziwne, że sama opowiadana historia jest raczej banalna - nie chcę spoilować, ale podobnych były już setki i tysiące. Ale sposób, w jaki została opowiedziana oraz - co chyba w tym arcydziełku najważniejsze - perfekcyjna wprost gra aktorska - uczyniły z niej opowieść pełną skondensowanej, pełnokrwistej grozy.
Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. "REC" był zdecydowanie jednym z najlepszych horrorów, jakie widziałem w swoim życiu. I jednym z naprawdę niewielu filmów, którym nie jestem w stanie wytknąć żadnych rażących błędów czy wad. Po prostu - łał.

Ocena końcowa:
9/10

Ponyo


Ależ to było głupie. Nie, poważnie, to było strasznie głupie. Ja wiem, że bajka dla dzieci i Miyazaki i tak dalej, ale jednak fabuła tego filmu tak agresywnie nie ma sensu...
...że to aż szokujące, jak świetnie się go ogląda. To znaczy, to jest film o włochatej rybie, którą pomalowany na różowo Alice Cooper stara się powstrzymać przed przemianą w małą dziewczynkę i kokietowaniem pięciolatka, co ona stara się zrobić ponieważ, ehm, posmakowała ludzkiej krwi.
Może nieco to wszystko przerysowałem, ale tak to się mniej więcej przedstawia. A im dalej w las, tym głupiej.
I to by było na tyle, jeśli chodzi zarówno o zarys fabuły, jak i o wady tego filmu.
Animacja jest boska, jak zwykle u Miyazakiego. Wszystko jest tak płynne i szczegółowe, że po zakończeniu seansu realny świat wydaje się jakiś taki niedbały.
Postaci... No dobra, może i nie mają osobowości, a Ponyo (szczególnie w rybiej postaci) wygląda, jakby chciała zjeść czyjąś duszę, ale tutaj muszę postawić plusa za malkontencką babcię, która przez cały film wytykała wszystkie idiotyzmy fabuły i głupie zachowania pozostałych bohaterów, poczynając od "Ta ryba jest potworna", poprzez "Nie, Sosuke, nie sądzę, żeby ufanie obcemu, ubranemu na różowo facetowi, który twierdzi że jest ojcem twojej złotej rybki i chce cię zabrać do podwodnej krainy szczęśliwości było dobrym pomysłem", a kończąc na "WTF?" odmalowanym na jej twarzy przy zakończeniu. Miyazaki miał chyba jakiś atak autoironii albo co, w każdym razie było się przynajmniej z kim utożsamiać.
Dubbing raczej dobry, choć ciężko mi oceniać to japońskie bałakanie (oglądałem z napisami), choć dzieci, jak to dzieci, odegrane lekko pretensjonalnie.
Polecam z umiarkowanym entuzjazmem, bo Miyazakiego jednak stać na więcej, co udowodnił chociażby przy "Księżniczce Mononoke" czy "Ruchomym zamku Hauru", filmach nota bene równie pokręconych, co ten. Jednak jako susząca mózg rozrywka - "Ponyo" sprawdza się idealnie.

Ocena końcowa:
7/10

Dziewczyna z tatuażem


Na wstępie zaznaczę, że trylogii "Millenium" nie czytałem, toteż nie będę oceniać tego filmu pod względem wierności oryginałowi. Ze słyszenia wiem, że klimat się mniej więcej zgadza, choć film skupia się na nieco innych wątkach niż "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", ale to tylko ze słyszenia.
Słowem-klucz w przypadku "Dziewczyny z tatuażem" jest: klimat. To właśnie na tym ten film jedzie. Na ciężkim, ponurym, gotyckim klimacie, na zbrodniach, gwałtach, torturach, narkotykach i nastroju mrocznej tajemnicy.
Mógłbym co prawda po prostu napisać, że to film o dziennikarzu, który wspólnie ze swą babochłopią kochanką stara się odgadnąć, który z okolicznych nazistów od kilkudziesięciu lat morduje nastolatki, ale mam wrażenie, że to by nie oddało istoty rzeczy.
W każdym bądź razie gra aktorska jest świetna. Daniel Craig, jak zwykle w roli ponurego gliniarza... I tak, wiem, że w tym filmie jest dziennikarzem, ale ten facet nawet jak grał Jamesa Bonda wciąż był ponurym gliniarzem... I niejaka Mara Rooney w roli tytułowej dziewczyny z tatuażem, która wygląda jak mniej kobieca wersja Marilyna Mansona i zachowuje się jak komiksowy seryjny morderca, ale i tak jest pozytywną bohaterką.
Plus garstka aktorów grająca okolicznych nazistów, która gra jak to zwykli grywać aktorzy odtwarzający w kryminałach role podejrzanych - tak, by nie dało się odróżnić jednego od drugiego.
Fabuła... Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest głupia. Ale jest na tyle gotycko mroczna, że można jej to wybaczyć. I właściwie nie powinienem więcej dodawać, coby się od spoilerów uchronić.
Film ogląda się świetnie, choć ambitne dzieło to to nie jest. Chociaż chwilami całkiem nieźle udaje, że jest. Co nie zmienia faktu, że polecam i czekam na kontynuację może nie z niecierpliwością, ale ze sporym zainteresowaniem.

Ocena końcowa:
8+/10

środa, 25 stycznia 2012

V jak Vendetta


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że wszelkie anarchistyczne hasła działają na mnie jak płachta na byka.
Pragnę także zaznaczyć, że jestem zdeklarowanym fanem Alana Moore'a, którego uważam za jedną z najwybitniejszych postaci w historii komiksu.
Tak, jakoś to godzę.
W każdym razie komiksowy "V jak Vendetta" zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Pewnie, było w nim parę niesmacznych scen (śmierć biskupa) i kilka cokolwiek pretensjonalnych (sceny "wyzwalania się" V, Evey i Fincha), ale jako całość sprawiał wrażenie dzieła tak... Szczerego, że nie sposób się oprzeć jego urokowi.
A potem obejrzałem film.
Już to, że nakręcili go brania Wachowscy - goście odpowiedzialni za trylogię "Matrixa" z mesjanistycznym hakerem Neo i Wielkim Architektem strojącym miny a'la Christopher Lee* - nie wróżyło nic dobrego. I w istocie rzeczy - "V jak Vendetta" był gniotem.
Ale za to jak spektakularnym, przyjemnym i efektownym gniotem!
Zacznijmy od zalet - zejdzie szybciej, bo aż tak wiele ich nie ma.
Niewątpliwie największą jest gra aktorska. Natalie Portman to klasa sama w sobie i choć od komiksowej Evey różni się praktycznie wszystkim - jestem zdecydowanie na tak.
Spisał się także Weaving, podkładający głos tytułowemu bohaterowi. Ciężko mi opisywać tego typu rzeczy, więc powiem krótko - dokładnie tak go sobie wyobrażałem czytając komiks. Jest w nim coś takiego... Arystokratycznego.
Reszta spisała się po prostu znośnie - ani Rea, ani Hurt nie wykazali się niczym, co mogłoby ich wyróżnić spośród obsady.
Druga zaleta i zarazem pierwsza wada to efekciarstwo. Miejscami przegięte, po zakończeniu seansu zaczyna się dostrzegać jego śmieszność, ale gdy wczuje się w patos, naprawdę robi wrażenie. Może sceny walki można by odrobinkę bardziej dopracować, ale nie narzekam (chyba tylko na walkę finałową - ale o tym później).
Jeśli chodzi o zalety, to by było na tyle.
Fabuła zawiodła na całej linii. Wszystkie subtelności znane z komiksu - jak choćby niejednoznaczna postawa despoty Sutlera - szlag trafił. Poza tym wybaczyć nie mogę władowania w sam środek śmiertelnie poważnej i kipiącej patosem akcji slapstickowego gagu z melodyjką Benny Hilla w tle. Wiem, że Wachowskim chodziło o zaakcentowanie tego, jak tyranie nienawidzą satyryków, ale na litość - w momencie, gdy budujemy patos, budujmy konsekwentnie patos, do jasnej anielki!
W innych scenach z kolei po prostu przegięli pałę. Chodzi mi tu w szczególności o ostatnią walkę V, która była tak niebotycznie głupia, że "Matrix" wyglądał przy niej zupełnie realistycznie.
Generalnie - warto zobaczyć, żeby wiedzieć, o co się rozchodzi, ale zdecydowanie bardziej warto przeczytać komiks, który jest dwa razy agresywniej anarchistyczny - ale też, jakimś cudem, dwa razy bardziej sensowny.

Ocena końcowa:
5+/10

*Nikt nie powinien stroić min jak Christopher Lee z wyjątkiem Christophera Lee.

piątek, 13 stycznia 2012

Coś się dzieje


"Coś się dzieje" to komedia romantyczna rodem z Bollywood, przepełniona, jak większość filmów Karana Johara, zdrowym sarkazmem i złośliwym bardziej niż poważnym podejściem do tematu. Postaci są więc przerysowane, akcja balansująca na granicy absurdu, a całość w cudowny sposób parodiuje indyjskie filmy.
Na uwagę zasługuje perfekcja odegrania dwójki głównych bohaterów - nie od dziś wiadomo, że SRK i Kajol to doskonały duet, a tutaj dali z siebie wszystko - SRK jako Rahul, nieodpowiedzialny i maminsynkowaty trzpiot, Kajol natomiast w roli Anjali, jego najlepszej przyjaciółki, chłopczycowatej do przesady.
Ze znanych nazwisk w filmie występuje także kuzynka Kajol, Rani Mukherjee, która nawiasem mówiąc tutaj zaliczyła kinowy debiut. Przewija się zresztą i Salman Khan, i to w dość kluczowej roli, ale jak w napisach piszą, że to występ gościnny (choć trwał przez pół filmu) to trzeba wierzyć. Chyba.
Bym zapomniał - rzecz kluczowa w Bollywoodach: świetna, ale to prześwietna muzyka. Niektóre piosenki już zyskały status kultowych wśród fanów gatunku (szczególnie tytułowa, ale także "Koi mil gaya"). Zresztą cały podkład dźwiękowy zasługuje na uwagę, mimo że (rzecz dla indyjskich musicali charakterystyczna) głosy śpiewających są podłożone zupełnie bezfinezyjnie i nawet nie próbują naśladować głosów aktorów. A w jednej z piosenek dokładnie jedna piosenkarka podkłada głos Tinie i Anjali, co jest dość łatwe do zauważenia (delikatnie rzecz ujmując).
Sama historia opowiedziana w filmie jest radośnie nieprawdopodobna, kompletnie niedograna psychologicznie i wrednie sarkastyczna - inaczej mówiąc, wybitnie joharowa. W skrócie: Rahul żeni się z Tiną, która umierając w wyniku powikłań poporodowych postanawia załatwić mu następną żonę - zadanie wyswatania go z Anjali, swoją dawną rywalką, powierza świeżo narodzonej córeczce o tym samym imieniu pozostawiając jej zestaw ośmiu listów do przekazania w dni kolejnych ośmiu urodzin (nie pytajcie, błagam, na czym polegało przekazanie listu rocznemu dzieciakowi; może był w nim gryzak albo coś).
Reasumując: ogląda się przyjemnie, odmóżdża dokumentnie i jest na wskroś bollywoodzkie. Jestem na tak.

Ocena końcowa:
7+/10

sobota, 7 stycznia 2012

Ludzka stonoga


Słyszałem o tym filmie wiele opinii, głoszących, jakoby był niesmaczny, ohydny, odrażający, i tak dalej, i tak dalej.
No cóż, sądzę, że przy takich pogłoskach oczywistym stało się umieszczenie go na bardzo wysokiej pozycji na liście filmów do obejrzenia.
I - co tu dużo mówić - prawda jest taka, że "Ludzka stonoga" nie ma wiele nowego do zaoferowania. Poza samym motywem połączenia trójki ludzi w jeden układ pokarmowy i kilkoma dość drastycznymi scenami - choć równie ohydne można zobaczyć w niektórych odcinkach "Dr House'a" - jest to całkiem standardowy slasher. Mamy więc seryjnego mordercę, który prześladuje trójkę ludzi. Mamy więc pościgi podczas prób ucieczki (jedna jako pojedyncza osoba, druga jako stonoga), strzelaninę z policją, kolejne próby całkowitego upodlenia ofiar. Nic szczególnego.
Zdecydowanym plusem jest gra aktorska, a konkretniej rola lekarza (pozostałe są tragiczne, ale co kogo obchodzą ofiary). Doktor Heiter jest zimny, ponury i niemiecki do szpiku kości. Ma w sobie coś do doktora Mengele, takiego, jakim go opisywali więźniowie z Auschwitz.
W muzykę nie będę się specjalnie zagłębiał - zazwyczaj jest tylko tłem do płaczu i krzyków ofiar - nota bene, jakim cudem one, do cholery, płaczą, skoro mają zaszyte usta? - i nie zwraca się na nią uwagi.
Co tu jeszcze dodać? Właściwie to tyle. "Ludzka stonoga" to slasher w starym stylu z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (do którego należy pokręcona fabuła - wszak wówczas powstawały filmy o ślimakach-krwiopijcach, jogurciku zmieniającym w zombie czy ludożerczych pomidorach), z pewnymi elementami współczesnego kina grozy. Połączcie "Piątek, trzynastego" z "Piłą" - a otrzymacie "Ludzką stonogę".

Ocena końcowa:
7+/10

Hot Fuzz: Ostre psy


Za "Hot Fuzz" zabrałem się po obejrzeniu "Topu 20 ulubionych komedii" Nostalgia Critica. Po prostu zastanowiło mnie, jak musiała wyglądać komedia, która prześcignęła w rankingu takie dzieła, jak "Shrek 2", "Żywot Briana" czy "Hot Shots, część 2". No i się przekonałem.
"Hot Fuzz" to sama kwintesencja brytyjskiego humoru. Z kamienną twarzą, w ponurej stylistyce twórcy filmu wyśmiewają dokładnie wszystkie klisze amerykańskiego kina sensacyjnego. Sierżant Angel jest prawy i doskonały, jego partner to przygłupawy grubas, policja to zgraja dupków, komisarz zaś jest niepokojąco pozytywny.
A wszystko jest tak jawnie przegięte, że nie sposób powstrzymać się od śmiechu.
Gra aktorska jest wprost doskonała. Szczególnie Simon Pegg w roli głównej trzyma poziom, ale wszystko dają z siebie także Jim Broadbent czy Timothy Dalton.
Muzyka - złożona głównie z równie przegiętych co cały film hardrockowych kawałków - jest dopasowana idealnie i ocieka tym charakterystycznym, amerykańskim testosteronem, którym rzygają produkcje z udziałem Chucka Norrisa czy Sylvestra Stallone.
I ci bohaterowie - każdy z nich jest zbudowany z rozmysłem przez kogoś, kto oglądał naprawdę dużo filmów "karabinu i maczety". Każdy z nich parodiuje nie tyle jakąś konkretną postać, co styl ich tworzenia, który można - z nielicznymi wyjątkami - zauważyć w niemal wszystkich amerykańskich filmach sensacyjnych.
Polecam, polecam i jeszcze raz polecam każdemu, kto śmiał się na skeczach Monty Pythona czy na "Jak wkurzać ludzi". To jest komedia doskonała w każdym calu, brytyjska do granic niemożliwości i cholernie, ale to cholernie zabawna.

Ocena końcowa:
8+/10

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Co gryzie Gilberta Grape'a?


Tak, to jest jeden z tych filmów, po których się chodzi jak struty. Atmosfera atakuje znienacka i nie opuszcza aż do napisów końcowych. I to właśnie czyni z niego jeden z najlepszych dramatów wszech czasów - niesamowity, małomiasteczkowy klimat nie lekkiego obłędu, ale obłędu pełnowymiarowego, uczucie nienormalności każdego z - nawet drugo i trzecioplanowych - bohaterów. Niebywałe, zwłaszcza jak na film, w którego produkcji palców nie maczał Tim Burton.
Tytułową rolę wykonuje we właściwy sobie, oszczędny i niepozbawiony wyczucia sposób, Johnny Depp. Mógłbym się długo rozwodzić na temat tego aktora, jako że osobiście uważam go za jedną z najwybitniejszych osobistości współczesnego Hollywood. Powiem jednak krótko - rola dorównuje poziomem kreacji Edwarda Nożycorękiego.
Nie gorzej sprawdza się DiCaprio jako upośledzony psychicznie młodszy brat Gilberta. Generalnie na temat pana Leonarda mam podobne zdanie, co odnośnie Arnolda Schwarzeneggera i Jeremy'ego Ironsa - jest to cholernie zdolny aktor, który z przerażającym wprost uporem grywa niemal wyłącznie w komercyjnych gniotach. Tutaj - nic z tych rzeczy. Otrzymał do odtworzenia świetnie skonstruowaną postać i odegrał ją perfekcyjnie.
Pozostałe role są zrobione raczej dobrze, acz nie zapadają w pamięć tak bardzo, jak te dwie.
Scenografia i muzyka należą do tych, odnośnie których odczucia ma się raczej pozytywne, ale zapomina się o nich jeszcze w trakcie obserwacji.
No i - co chyba najważniejsze - fabuła. Powiem krótko: praktycznie nie występuje. Tak, w tym filmie nie ma fabuły. Mamy tylko... Zdarzenia. Pojedyncze. Niezwiązane ze sobą jakąś konkretną myślą przewodnią. Po prostu następujące po sobie epizody życia w miasteczku tak chorym, że to znane z "Postala 2" wygląda przy nim na całkiem niezłe miejsce do zamieszkania.
Film polecam. Nie jest zbyt rozrywkowy, ale warto go znać. Choćby po to, aby móc się naocznie przekonać, że Depp potrafi grać nie tylko umalowanych ekscentryków odpowiedzialnych za śmierć połowy bohaterów epizodycznych.

Ocena końcowa:
9+/10

American Pie


Ten film jest ciężkim przeżyciem. Poważnie, muszę na samym wstępie stwierdzić, że nie polecam go nikomu poza podobnymi sobie kinowymi masochistami, którzy zapewne w przeważającej części tak kompletnie-nie-smakowitego, bezdusznego, odrażającego i potwornego kąska mentalnego gówna już nie omieszkali skonsumować.
Bo tak, to jest jeden z tych filmów, które bolą. Gdyby nie to, że dzień przed jego obejrzeniem zaliczyłem "Kevina samego w domu" prawdopodobnie zaryzykowałbym stwierdzenie, że był to najgorszy film w moim życiu. W tej sytuacji ma zaszczytne drugie miejsce. Przed "Zmierzchem" i przed "Atomowym amantem", a to daje do myślenia, jak sądzę.
Poważnie, zastanawiam się i zastanawiam, próbuję wpaść na jakąkolwiek mocną stronę tego szajsu - i jedyną zaletą, jaka przychodzi mi do głowy jest: to nie jest "Kevin".
Skopano tu dosłownie wszystko.
Gra aktorska. Od tego chyba powinienem zacząć, prawda? No więc - nie powiem że nie występuje. Zdecydowanie tego nie powiem. Obraziłbym wówczas rzetelnie nieuprawiającego gry aktorskiej Roberta Pattisona. Jeśli sparklący Pattison wypada nieźle przy aktorach grających w filmie, to znaczy że czas się bać. 
Przy tych tutaj osobnikach (wstyd mi nazywać ich "aktorami") nie wypada nieźle. Przy nich wypada jak cholerny geniusz, drugi Al Pacino w okazywaniu uczuć, mistrz mimiki porównywalny z Deppem, naturalny, intrygujący, do tego charakteryzujący się nieprawdopodobną wprost charyzmą. Poważnie. Nie żartuję. Zbyt jestem przybity oglądaniem tego chłamu.
Muzyka - niedopasowana. Kompletnie. Patrząc na imponującą wprost listę piosenek w napisach - pojawia się tam nawet nazwisko Paula Simona! - można by przypuszczać, że chociaż jedna z nich zostanie użyta w adekwatny sposób. O naiwności ludzka.
Nie chcę już nawet wymieniać wszystkich niedociągnięć na tym tle, ale sposób w jaki sparodiowano "Absolwenta" za pomocą puszczenia w jednej ze scen fragmentu "Mrs Robinson" woła o pomstę do nieba. Nie mówię, że "Absolwent" był doskonałym filmem, ale to było po prostu niesmaczne.
Podobnie jak cała fabuła, tak swoją drogą. Kto chce poznać w pełni jej debilizm - nie, uwierzcie mi, nikt tego nie chce. Każdy pojedynczy wątek przyprawia o wymioty. Tak, właśnie. Nie o niesmak. O wymioty.
Ale hej, przecież masa amerykańskich komedii ma debilną fabułę, kiepską muzykę, denną grę aktorską i niesmaczne wątki, prawda? Choćby taki "Straszny film" (choć tam przynajmniej główna rola była świetnie odegrana) - na litość, trudno o coś bardziej niesmacznego, wulgarnego i głupiego niż "Straszny film" - a na "Strasznym filmie" niemal dosłownie płakałem ze śmiechu!
Nie, poważnie, nie ma na co liczyć.
Mam wrażenie, że gagi projektował ktoś, kto postanowił zrobić komedię dla gimnazjalistów i wiedział - ze stereotypów, artykułów, pogłosek - na czym polega gimnazjalne poczucie humoru, ale jednocześnie sam poczucia humoru nie posiadał (ani gimnazjalnego, ani jakiegokolwiek innego).
Więc tak, żarty tutaj polegają głównie na ładowaniu do co drugiej wypowiedzi seksualnych skojarzeń, sztucznego slangu, używanych nienaturalnie i bez pojęcia wulgaryzmów, krępującego humoru sytuacyjnego i - co najważniejsze - na wymownych gestach czynionych przez bohaterów bez przerwy - a kiedy mówię "bez przerwy" to mam na myśli: BEZ PRZERWY.
I to wszystko to są te bardziej udane gagi. Co prawda nie śmieszą, ale przynajmniej nie chce się od nich rzygać.
Czego nie można powiedzieć chociażby o scenie seksu z szarlotką. Albo o tej z pedofilską mamuśką. Albo o... Nie, to ponad moje siły.
Podsumowując - NIE! Gdyby ktoś dał wam do wyboru obejrzenie tego filmu albo wycięcie obu nerek - rozejrzyjcie się za drinkiem do popicia tabletki gwałtu. Ten film to zbronia dokonana na zdrowym rozsądku, dobrym smaku, poczuciu humoru, honorze Stanów Zjednoczonych i stuletniego dorobku kinematograficznego. To kastracja umysłu, zdeptanie śledziony, zniszczenie ostatnich resztek dzieciństwa. Najbardziej wyrafinowana zemsta, jakiej można na kimś dokonać to polecenie mu tego filmu. Puszczenie go w autokarze powinno skutkować karą śmierci dla kierowcy ze skutkiem natychmiastowym. Reżyser wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest obecnie albo pensjonariuszem zakładu dla obłąkanych, albo praktykującym satanistą. A najpewniej trupem, rozszarpanym na strzępy przez tłumy zarzyganych widzów.
...a wiecie, co mnie najbardziej dołuje? KONTYNUACJE. Tak, ktoś postanowił dorobić temu gniotowi sequela. Nie jednego i nie dwa. Z tego szkaradzieństwa zrobiono pełnowymiarową, okraszoną krwawymi wymiotami, filmową sagę. Oh my fuckin' Burton.


Ocena końcowa:
1/10

niedziela, 1 stycznia 2012

Titanic


Film-legenda. Romans, który zrewolucjonizował gatunek filmu katastroficznego. Jeden z najsłynniejszych melodramatów w dziejach. Jeden z najbardziej kasowych filmów wszech czasów.
Wszystko to prawda, ale czy na pewno powyższe epitety świadczą o wysokiej jakości "Titanica"? Nie wydaje mi się.
Fabuła jest stara jak świat, powielana w połowie harlequinów i wyróżnia się właściwie tylko tym, że Cameron zdecydował się umieścić ją w konkretnych realiach historycznych - inaczej mówiąc, ciepnął bohaterów na pokład tytułowego Titanica. Mamy więc smętny a nieszczęśliwy romans przedstawiony w formie retrospekcji opowiadającej o nim po latach, ocalałej z katastrofy Rose.
Obsada nie zachwyca. Leonardo DiCaprio jest świetnym aktorem, ale w produkcjach typu "Titanica" jego talent się solidnie marnuje - po prostu nie ma wiele do zagrania. Z kolei Kate Winslet jest, była i prawdopodobnie już zawsze będzie złą aktorką, jadącą wyłącznie na hollywoodzkiej urodzie. Także nie miała wiele do zagrania, a i to, co miała - skopała.
Poza tym mamy przerysowane postacie załogi, pasażerów i kiczowatego bad-guy'a, który jest nota bene na cholerę potrzebny, ale to już zupełnie inna sprawa, odnosząca się do skomentowanej już, kiczowatej, fabuły.
Efekty specjalne - zwłaszcza jak na tamte czasy - są, trzeba przyznać, imponujące. Szkoda tylko, że Cameron zaniedbał praktycznie całą resztę filmu... Bo już muzyka...
...jest kiczowata jak jasna cholera. Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj zyskała status kultowej, ale po prostu muszę to powiedzieć. Cesarz jest nagi a muzyka z "Titanica" to niskobudżetowy popik.
Aha, jeszcze klimat. Powiem krótko - nie istnieje. Scena (spoiler na miarę "Holy Bible - Jesus dies") śmierci Jacka, ta z tańcem na dolnym pokładzie czy wreszcie słynne już robienie za orantę na dziobie okrętu ocieka pretensjonalnością, jest aż lepkie od wszechogarniającego, cukierkowego kiczu.
Mimo wszystko polecam. To jest jeden z tych filmów, które trzeba znać. Choćby po to, żeby móc na własne oczy się przekonać o tym, że choć jest technicznie doskonały - arcydziełem nie jest i nigdy nie był.

Ocena końcowa:
6/10

Terminator


Klasyka także podlega ocenie. "Terminator" to niewątpliwy klasyk gatunku i z pewnością jeden z najbardziej wciągających filmów, jakie zaistniały na srebrnym ekranie, jednakże nie znaczy to, że nie ma wad.
Z pewnością podstawową zaletą jest gra aktorska - Schwarzenegger odwala świetną robotę. Może nie aż tak dobrą, jak w drugiej części - ma tu zresztą o wiele mniej do zagrania - ale wyciska z postaci T800 tyle, ile może. Niech kto mówi co chce, Arnie jest naprawdę doskonałym aktorem. Pozostali także dają radę, choć już bez ekscesów.
"Terminator" ma jednak wiele wad typowych dla filmów Camerona. A więc po pierwsze - jest pretensjonalny. Może nie aż tak, jak - będący po części jego plagiatem - "Matrix", ale nadal klimat bywa przesadzony, symbolika naciągana, a postapokaliptyczne wizje - zabawne. Znaj proporcjum, mocium panie.
Akcja jednak poprowadzona jest bardzo sprawnie, ustrzegając się zarówno od nadmiernej gonitwy myśli jak i od dłużyzn - jest to zresztą tradycyjnie główny atut pana Camerona. Sceny walki i strzelaniny potrafią utrzymać w napięciu, jednak nie aż takim, żeby nie dało się spokojnie sięgnąć po pop-corn w kulminacyjnym momencie.
Efekty specjalne i muzyka - istnieją. Nie powalają na kolana, ale całkiem znośnie komponują się z całością filmu, czyniąc go na tyle strawnym, że mimo wszystko raczej nie ma się ochoty na przejście od razu do kontynuacji.
Reasumując - polecam. "Terminator" wytrzymał próbę czasu i nadal jest solidnie zrobionym filmem akcji. Głębi w nim się raczej nie uświadczy (choć skoro zdaniem niektórych "Zmierzch" jest ambitnym kinem to kto wie...), ale z pewnością jest on w stanie dostarczyć solidnych pokładów rozrywki.
A to jest chyba w kinie akcji najważniejsze.

Ocena końcowa:
7+/10

Sex Story


"Sex Story" jest to film, który poza tym, że przedstawia sobą jeden z najcudowniejszych przykładów wątpliwej kompetencji polskich tłumaczy (tytuł przebił chyba nawet słynną "Szklaną pułapkę"), jest najzwyczajniejszym w świecie czasozabijaczem. Jednym z tych filmów, które jak stanieją (czyli za jakiś miesiąc, może dwa) staną się prawdopodobnie ulubionymi dziełami wszystkich właścicieli autokarów z telewizorami na świecie.
Tak, wiem, że fabuła brzmi oryginalnie. Jeśli się jednak temu wszystkiemu przyjrzeć z bliska, to jest to najstandardowsza na świecie komedia romantyczna, tyle że wywrócona na lewą stronę. Klimat, konwencja, radosny bezsens tryskający z każdego posunięcia bohaterów i gagi śmieszące tylko ludzi z lekko schorzonym poczuciem humoru (mój ulubiony to ten z miesiączkową składanką przebojów, ale ja podobno jestem dziwny) - wszystko to daje amerykańską bezbolesną komedię romantyczną.
Role główne względnie dobre, choć po Natalie Portman, której od czasu gdy obejrzałem "Czarnego łabędzia" i "Kochanice króla" jestem zdeklarowanym fanem, spodziewałem się jednak więcej. Niby grała dobrze, ale przez cały czas sprawiała wrażenie, jakby w gruncie rzeczy miała ten cały film głęboko gdzieś.
Obsada drugoplanowa prawie nie istnieje, a w każdym razie większość pobocznych bohaterów pojawia się na ekranie najwyżej po dziesięć minut - wyjątkiem są współlokatorki i siostra Emmy, które to są na ekranie większość czasu, ale niemal zawsze w tle.
Muzyka wybitnie komedioworomantyczna - lecą tam w tle jakieś popowe smęty, ale raczej się na nie nie zwraca uwagi.
Polecam na zabicie czasu. Film nie wnosi w sumie nic nowego, choć nie ma w nim też jakichś spektakularnych błędów. Ot, taka sobie komedyjka.

Ocena końcowa:
7/10

Podwójne wcielenie


Powiem szczerze, że nie spodziewałem się po tym filmie wiele. Zarys fabularny nie sprawiał wrażenia najambitniejszego, a i obsada nie była zbyt imponująca. Miałem jednak nadzieję na znośnie wykonany horror w starym stylu.
Nie dostałem nawet tego.
Gra aktorska niby całkiem znośna, zwłaszcza jak na tego typu tanie kino grozy. Drew Barrymore daje radę i tuszuje nawet potworny błąd, jakim jest postać jej chłopaka-pisarza (aktor przez cały film nie zmienia wyrazu twarzy). Postaci drugoplanowe załatwiono jeszcze lepiej - zarówno antagoniści, jak i ni-to-była-ni-to-niedoszła pisarza są bardzo dobrymi kreacjami.
Muzyka - wliczając w to tę potworną melodyjkę z pozytywki - buduje solidną (choć oldschoolową jak jasna cholera) atmosferę - generalnie spełnia swe zadanie całkiem dobrze.
Minusem są sceny zbrodni. W momencie gdy kobieta widząc, jak ktoś się na nią zamachuje nożem, zamiast uciekać czy się bronić podnosi ręce do góry (!) i zaczyna spektakularnie wrzeszczeć, to niestety zamiast przerazić, scena jedynie bawi.
Poza tym efekty specjalne są zrobione raczej miernie i bez finezji.
Fabuła generalnie przez większość czasu jest całkiem strawna - ot, jeszcze jedna historyjka o duchach. Koncepcja "Doppelgaengera", czyli upiora, który prześladuje daną osobę stając się jej sobowtórem, sprawia wrażenie materiału na całkiem niezły slasher. Materiału niestety kompletnie niewykorzystanego.
Bo tutaj dochodzimy do elementu który pogrąża film, czyniąc nic nieznaczącymi wszystkie jego zalety. Zakończenie. Jest beznadziejne. Idiotyczne, nielogiczne, nieklimatyczne, absurdalne, rozczarowujące. W takiej historii aż się prosi o twist ending - że wymyślę kilka na poczekaniu: pisarz mógłby okazać się swoim własnym doppelgaengerem, mogłoby się okazać, że wszystko jest majaczeniem seryjnej morderczyni albo że to pisarz lub jego ni-to-była-ni-to-niedoszła to prawdziwy morderca, który podstępnie próbuje wmówić w Holly historię o doppelgaengerach czy rozdwojenie jaźni... Nic z tych rzeczy. Zamiast tego otrzymujemy chaotyczne wytłumaczenie ok. 60% wydarzeń mających miejsce w trakcie filmu i kilka kiepsko animowanych morderczych zombiaków. Litości.
Inaczej mówiąc - nie polecam. Film wygląda obiecująco przez większy czas trwania seansu tylko po to, aby ostatni kwadrans wywołał niemożliwy do zabicia niesmak. Coś jak ta opisywana przez Dostojewskiego piękna prostytutka, która po bliższych oględzinach okazywała się być odrażającą staruchą. Dobre zakończenie może uratować nawet kiepski film. Kiepskie zakończenie pogrąża nawet film zrealizowany ogólnie nieźle - a takim filmem jest "Podwójne wcielenie".

Ocena końcowa:
3/10

Omen


Na wstępie powiem, że to jest chyba pierwsza recenzja, przy której pisaniu cieszę się, że niniejszego bloga niemal nikt nie czyta. Gdyby był popularny, prawdopodobnie po napisaniu poniższych słów zostałbym zlinczowany przez rozszalałą zgraję fanów tego filmu.
Otóż uważam że to jest skończony gniot, niepotrzebny, nietrzymający się kupy, nie posiadający ani grama klimatu. Te dwie godziny oglądania to prawdziwa męka, umilona jedynie możliwością pośmiania się z co głupszych wątków i zrozumienia tysięcy nawiązań i parodii.
Fabuła zakrawa na kpinę. Mamy tu Antychrysta, w postaci niegodziwego bachora, którego "Zuo" objawia się głównie trzema szóstkami wytatuowanymi (lub od urodzenia obecnymi; zależy jak interpretować niejasne i na siłę twistowe zakończenie) między włosami. Mamy tu Gregory'ego Pecka w roli amerykańskiego ambasadora, mamy księdza tapetującego ściany cytatami z Biblii i ześwirowaną niewiastę czującą paniczny strach przed wyżej wymienionym bachorem (mimo że jest jego matką (chyba)).
To znaczy - litości. Już motyw z Antychrystem jako - dosłownie - synem Szatana (albo Szatany: z fabuły wynika, że Szatan, podobnie jak Kopernik, była kobietą) jest niebotycznie głupi, ale koncepcje z tym, że można go zabić tylko specjalnym sztyletem na kościelnym ołtarzu, pomysł na dosłowne potraktowanie fragmentu Apokalipsy o "piętnowaniu liczbą Bestii" (wszyscy słudzy Szatana mają na swoim ciele znamię w kształcie trzech szóstek), diabelski pies (!), fotografie zapowiadające śmierć i w ogóle cała reszta fabuły czyni z niej najrozsądniejszą część filmu.
Gra aktorska przedstawia się minimalnie lepiej, choć nadal jest kiepsko. Peck zdecydowanie nie dał z siebie wszystkiego - stylem gry aktorskiej (czy raczej jej brakiem) przypominał Sylwestra Stallone z bólami żołądka.
Nie mam sumienia powiedzieć, że rola dziecięca - w wykonaniu niejakiego Harvey'a Stephensa - była beznadziejna, bo widywałem gorsze, ale specjalnych fajerwerków i tu nie uświadczymy.
Reszta obsady prezentuje już przerysowany, patetyczny standard klasycznego kina grozy.
A właśnie, a propos przerysowania i patosu - muzyka. Rzadko mogę coś takiego powiedzieć o filmie, ale jest absolutnie i całkowicie denna. Resztki klimatu psują gwałtowne melodyjki, które może byłyby całkiem na miejscu, powiedzmy, jako podkład do jakiejś komputerowej karcianki, ale tu zwyczajnie są nie na miejscu. Alternatywą są powtykane tu i ówdzie latynojęzyczne chóry. Sam nie wiem, co gorsze.
A więc skopana jest muzyka, gra aktorska, fabuła... Myślałby kto, że więcej się skopać nie da. Otóż - da się. Film popełnia jeden, niewybaczalny dla horroru grzech - jest nudny. Dłużyzny, które mają w zamierzeniu potęgować nastrój, w rzeczywistości potęgują jedynie irytację, jako że fabuła, mimo że jako całość jest zbyt głupia, by być przewidywalną, to już na przestrzeni, powiedzmy, dziesięciu minut, następne wydarzenia są raczej oczywiste.
Jestem na nie. Doprawdy nie mam pojęcia, jakim cudem ten szajs obrósł takim kultem. I jakim cudem, co za tym idzie, doczekał się tylu kontynuacji (podobno zresztą jeszcze gorszych od oryginału). Chcecie dobrego filmu o demonicznym dziecku? Obejrzyjcie "Joshuę". Chcecie dobrego filmu o potomstwie Szatana? Obejrzyjcie "Dziecko Rosemary". Chcecie po prostu dobrego, mrocznego, gotyckiego i klasycznego horroru? "Koszmar z ulicy Wiązów" jest stworzony dla was.
A jeżeli chcecie zmarnować dwie godziny swojego życia na pseudoapokaliptyczny bełkot - wasza wola. "Omen" będzie idealny.

Ocena końcowa:
3/10