środa, 25 stycznia 2012

V jak Vendetta


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że wszelkie anarchistyczne hasła działają na mnie jak płachta na byka.
Pragnę także zaznaczyć, że jestem zdeklarowanym fanem Alana Moore'a, którego uważam za jedną z najwybitniejszych postaci w historii komiksu.
Tak, jakoś to godzę.
W każdym razie komiksowy "V jak Vendetta" zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Pewnie, było w nim parę niesmacznych scen (śmierć biskupa) i kilka cokolwiek pretensjonalnych (sceny "wyzwalania się" V, Evey i Fincha), ale jako całość sprawiał wrażenie dzieła tak... Szczerego, że nie sposób się oprzeć jego urokowi.
A potem obejrzałem film.
Już to, że nakręcili go brania Wachowscy - goście odpowiedzialni za trylogię "Matrixa" z mesjanistycznym hakerem Neo i Wielkim Architektem strojącym miny a'la Christopher Lee* - nie wróżyło nic dobrego. I w istocie rzeczy - "V jak Vendetta" był gniotem.
Ale za to jak spektakularnym, przyjemnym i efektownym gniotem!
Zacznijmy od zalet - zejdzie szybciej, bo aż tak wiele ich nie ma.
Niewątpliwie największą jest gra aktorska. Natalie Portman to klasa sama w sobie i choć od komiksowej Evey różni się praktycznie wszystkim - jestem zdecydowanie na tak.
Spisał się także Weaving, podkładający głos tytułowemu bohaterowi. Ciężko mi opisywać tego typu rzeczy, więc powiem krótko - dokładnie tak go sobie wyobrażałem czytając komiks. Jest w nim coś takiego... Arystokratycznego.
Reszta spisała się po prostu znośnie - ani Rea, ani Hurt nie wykazali się niczym, co mogłoby ich wyróżnić spośród obsady.
Druga zaleta i zarazem pierwsza wada to efekciarstwo. Miejscami przegięte, po zakończeniu seansu zaczyna się dostrzegać jego śmieszność, ale gdy wczuje się w patos, naprawdę robi wrażenie. Może sceny walki można by odrobinkę bardziej dopracować, ale nie narzekam (chyba tylko na walkę finałową - ale o tym później).
Jeśli chodzi o zalety, to by było na tyle.
Fabuła zawiodła na całej linii. Wszystkie subtelności znane z komiksu - jak choćby niejednoznaczna postawa despoty Sutlera - szlag trafił. Poza tym wybaczyć nie mogę władowania w sam środek śmiertelnie poważnej i kipiącej patosem akcji slapstickowego gagu z melodyjką Benny Hilla w tle. Wiem, że Wachowskim chodziło o zaakcentowanie tego, jak tyranie nienawidzą satyryków, ale na litość - w momencie, gdy budujemy patos, budujmy konsekwentnie patos, do jasnej anielki!
W innych scenach z kolei po prostu przegięli pałę. Chodzi mi tu w szczególności o ostatnią walkę V, która była tak niebotycznie głupia, że "Matrix" wyglądał przy niej zupełnie realistycznie.
Generalnie - warto zobaczyć, żeby wiedzieć, o co się rozchodzi, ale zdecydowanie bardziej warto przeczytać komiks, który jest dwa razy agresywniej anarchistyczny - ale też, jakimś cudem, dwa razy bardziej sensowny.

Ocena końcowa:
5+/10

*Nikt nie powinien stroić min jak Christopher Lee z wyjątkiem Christophera Lee.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz