niedziela, 1 stycznia 2012

Omen


Na wstępie powiem, że to jest chyba pierwsza recenzja, przy której pisaniu cieszę się, że niniejszego bloga niemal nikt nie czyta. Gdyby był popularny, prawdopodobnie po napisaniu poniższych słów zostałbym zlinczowany przez rozszalałą zgraję fanów tego filmu.
Otóż uważam że to jest skończony gniot, niepotrzebny, nietrzymający się kupy, nie posiadający ani grama klimatu. Te dwie godziny oglądania to prawdziwa męka, umilona jedynie możliwością pośmiania się z co głupszych wątków i zrozumienia tysięcy nawiązań i parodii.
Fabuła zakrawa na kpinę. Mamy tu Antychrysta, w postaci niegodziwego bachora, którego "Zuo" objawia się głównie trzema szóstkami wytatuowanymi (lub od urodzenia obecnymi; zależy jak interpretować niejasne i na siłę twistowe zakończenie) między włosami. Mamy tu Gregory'ego Pecka w roli amerykańskiego ambasadora, mamy księdza tapetującego ściany cytatami z Biblii i ześwirowaną niewiastę czującą paniczny strach przed wyżej wymienionym bachorem (mimo że jest jego matką (chyba)).
To znaczy - litości. Już motyw z Antychrystem jako - dosłownie - synem Szatana (albo Szatany: z fabuły wynika, że Szatan, podobnie jak Kopernik, była kobietą) jest niebotycznie głupi, ale koncepcje z tym, że można go zabić tylko specjalnym sztyletem na kościelnym ołtarzu, pomysł na dosłowne potraktowanie fragmentu Apokalipsy o "piętnowaniu liczbą Bestii" (wszyscy słudzy Szatana mają na swoim ciele znamię w kształcie trzech szóstek), diabelski pies (!), fotografie zapowiadające śmierć i w ogóle cała reszta fabuły czyni z niej najrozsądniejszą część filmu.
Gra aktorska przedstawia się minimalnie lepiej, choć nadal jest kiepsko. Peck zdecydowanie nie dał z siebie wszystkiego - stylem gry aktorskiej (czy raczej jej brakiem) przypominał Sylwestra Stallone z bólami żołądka.
Nie mam sumienia powiedzieć, że rola dziecięca - w wykonaniu niejakiego Harvey'a Stephensa - była beznadziejna, bo widywałem gorsze, ale specjalnych fajerwerków i tu nie uświadczymy.
Reszta obsady prezentuje już przerysowany, patetyczny standard klasycznego kina grozy.
A właśnie, a propos przerysowania i patosu - muzyka. Rzadko mogę coś takiego powiedzieć o filmie, ale jest absolutnie i całkowicie denna. Resztki klimatu psują gwałtowne melodyjki, które może byłyby całkiem na miejscu, powiedzmy, jako podkład do jakiejś komputerowej karcianki, ale tu zwyczajnie są nie na miejscu. Alternatywą są powtykane tu i ówdzie latynojęzyczne chóry. Sam nie wiem, co gorsze.
A więc skopana jest muzyka, gra aktorska, fabuła... Myślałby kto, że więcej się skopać nie da. Otóż - da się. Film popełnia jeden, niewybaczalny dla horroru grzech - jest nudny. Dłużyzny, które mają w zamierzeniu potęgować nastrój, w rzeczywistości potęgują jedynie irytację, jako że fabuła, mimo że jako całość jest zbyt głupia, by być przewidywalną, to już na przestrzeni, powiedzmy, dziesięciu minut, następne wydarzenia są raczej oczywiste.
Jestem na nie. Doprawdy nie mam pojęcia, jakim cudem ten szajs obrósł takim kultem. I jakim cudem, co za tym idzie, doczekał się tylu kontynuacji (podobno zresztą jeszcze gorszych od oryginału). Chcecie dobrego filmu o demonicznym dziecku? Obejrzyjcie "Joshuę". Chcecie dobrego filmu o potomstwie Szatana? Obejrzyjcie "Dziecko Rosemary". Chcecie po prostu dobrego, mrocznego, gotyckiego i klasycznego horroru? "Koszmar z ulicy Wiązów" jest stworzony dla was.
A jeżeli chcecie zmarnować dwie godziny swojego życia na pseudoapokaliptyczny bełkot - wasza wola. "Omen" będzie idealny.

Ocena końcowa:
3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz