niedziela, 13 maja 2012

Avengers


Właściwie to ciężko mi pisać o tym filmie tak, aby nie stwierdzać oczywistości. Nie, "ciężko" to niewłaściwe słowo, jest to bowiem całkowicie niemożliwe. Film dokładnie spełnił oczekiwania, jakie w nim można było pokładać. Ani odrobiny więcej, ani odrobiny mniej.
A więc, przede wszystkim, bohaterowie, bo chyba oczywistym jest, że film (jak i wszystko, co wcześniej sygnowano marką "Avengers") stworzony został specjalnie po to, żeby zgromadzić w jednej historii wszystkich najbardziej epickich herosów uniwersum Marvela (no dobra, z wyjątkiem Spider-Mana; zawsze mi go tam brakowało). Od klasycznych, komiksowych Avengersów filmowy skład różni się minimalnie - mamy, oczywiście Iron-Mana (który ocieka zajebistością przez cały film), Czarną Wdowę (która w sumie też ocieka zajebistością, ale Iron-Man ją przyćmiewa), Hulka (który jako człowiek jest paranoidalnym naukowcem, a jako Hulk jest... no cóż, Hulkiem), Thora (który jest tępym osiłkiem w dziwnym kostiumie, ale za to z młotkiem stanowiącym pretekst do epickich scen z błyskawicami), Kapitana Amerykę (który jest tępym osiłkiem w jeszcze dziwniejszym kostiumie i bez młotka, ale jest sam w sobie pretekstem do mnóstwa gagów z wyszydzającym go Iron-Manem) i Hawkeye'a (który, niespodzianka, jest tak bezbarwny, że niemal przezroczysty i chyba jedyne, co ta postać wnosi do filmu to kilka wymuszonych ujęć ze strzałami lecącymi w stronę widowni). Brakowało mi trochę Antmana, ale cóż - nie można mieć wszystkiego.
Gra aktorska prezentuje się zaskakująco dobrze. To znaczy, pewnie, takiego Thora nie dało się odegrać tak, żeby nie brzmieć sztucznie, a z kolei fakt, że sprawili się dobrze Robert Downey, Scarlett Johansson czy Samuel Jackson (a ten ostatni nie miał lekkiej roli z tymi wszystkimi patetycznymi przemowami) nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, ale obsada drugoplanowa też nie była zła, a Loki to rasowy szwarccharakter z prawdziwego zdarzenia w stylu przeciwników Jamesa Bonda. Tak samo jak oni zresztą kiczowaty, ale za to jakże epicki!
Ostatnie sformułowanie mogłoby zresztą opisać cały film. To znaczy pewnie, kicz chlusta ze wszech stron, fabuła była pisana na kolanie i jest w niej kilka kolosalnych dziur (dlaczego, do diabła, Loki właściwie dał się uwięzić?!), ale rozmach tego wszystkiego jest tak epicki, że wybacza się mu to z łatwością. Nie mówię już nawet o efektach specjalnych, ale sama choreografia walk i, no cóż, tożsamość walczących zapiera dech w piersiach. To znaczy - to Marvel! To jest właśnie cholerny Marvel w czystej postaci! To uniwersum, w którym aspołecznego nerda gryzie radioaktywny pająk, na co tamten zakłada lateksowy kombinezon i ratuje świat (no, głównie Nowy Jork) przed złem! Tak, wiem, że to akurat nie w tym filmie, ale ten właśnie motyw oddaje całą beztroskość marvelowskiego kreowania świata i bohaterów. Potrzebujemy gościa, który strzela z łuku, bo to malowniczo wygląda? Walnijmy więc gościa, który strzela z łuku! A żeby było bardziej epicko, niech jego strzały wybuchają. Co sobie mamy żałować, to nasz świat i my go kreujemy tak, jak nam się podoba!
Właśnie przez tę radosną beztroskę i całkowity brak ograniczeń takimi bzdurami jak logika, zdrowy rozsądek, dobry smak czy umiarkowanie "Avengersi" wywołują banana na twarzy i dwugodzinny oczopląs. Eksplozje, strzelaniny, krótkie, wiejące tylko lekko sucharem gagi, Robert Downey udający że jest Johnnym Deppem, nordyccy bogowie i wielkie roboty piorące inne wielkie roboty po ich stalowych pyskach - i to jest właśnie to!
Czy polecam? No cóż, polecam przez ostatnie dwa akapity, więc to będzie już tylko formalność. Polecam zdecydowanie. Pewnie, nie jest to głębokie czy ambitne kino (nowy film Burtona wychodzi dopiero za tydzień), ale jest epickie niczym Geralt z Rivii ujeżdżający velociraptora w centrum cyberpunkowej metropolii. I mniej więcej równie bezsensowne, ale szczerze mówiąc - who the fuck cares?

Ocena końcowa: 8/10