środa, 25 stycznia 2012

V jak Vendetta


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że wszelkie anarchistyczne hasła działają na mnie jak płachta na byka.
Pragnę także zaznaczyć, że jestem zdeklarowanym fanem Alana Moore'a, którego uważam za jedną z najwybitniejszych postaci w historii komiksu.
Tak, jakoś to godzę.
W każdym razie komiksowy "V jak Vendetta" zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Pewnie, było w nim parę niesmacznych scen (śmierć biskupa) i kilka cokolwiek pretensjonalnych (sceny "wyzwalania się" V, Evey i Fincha), ale jako całość sprawiał wrażenie dzieła tak... Szczerego, że nie sposób się oprzeć jego urokowi.
A potem obejrzałem film.
Już to, że nakręcili go brania Wachowscy - goście odpowiedzialni za trylogię "Matrixa" z mesjanistycznym hakerem Neo i Wielkim Architektem strojącym miny a'la Christopher Lee* - nie wróżyło nic dobrego. I w istocie rzeczy - "V jak Vendetta" był gniotem.
Ale za to jak spektakularnym, przyjemnym i efektownym gniotem!
Zacznijmy od zalet - zejdzie szybciej, bo aż tak wiele ich nie ma.
Niewątpliwie największą jest gra aktorska. Natalie Portman to klasa sama w sobie i choć od komiksowej Evey różni się praktycznie wszystkim - jestem zdecydowanie na tak.
Spisał się także Weaving, podkładający głos tytułowemu bohaterowi. Ciężko mi opisywać tego typu rzeczy, więc powiem krótko - dokładnie tak go sobie wyobrażałem czytając komiks. Jest w nim coś takiego... Arystokratycznego.
Reszta spisała się po prostu znośnie - ani Rea, ani Hurt nie wykazali się niczym, co mogłoby ich wyróżnić spośród obsady.
Druga zaleta i zarazem pierwsza wada to efekciarstwo. Miejscami przegięte, po zakończeniu seansu zaczyna się dostrzegać jego śmieszność, ale gdy wczuje się w patos, naprawdę robi wrażenie. Może sceny walki można by odrobinkę bardziej dopracować, ale nie narzekam (chyba tylko na walkę finałową - ale o tym później).
Jeśli chodzi o zalety, to by było na tyle.
Fabuła zawiodła na całej linii. Wszystkie subtelności znane z komiksu - jak choćby niejednoznaczna postawa despoty Sutlera - szlag trafił. Poza tym wybaczyć nie mogę władowania w sam środek śmiertelnie poważnej i kipiącej patosem akcji slapstickowego gagu z melodyjką Benny Hilla w tle. Wiem, że Wachowskim chodziło o zaakcentowanie tego, jak tyranie nienawidzą satyryków, ale na litość - w momencie, gdy budujemy patos, budujmy konsekwentnie patos, do jasnej anielki!
W innych scenach z kolei po prostu przegięli pałę. Chodzi mi tu w szczególności o ostatnią walkę V, która była tak niebotycznie głupia, że "Matrix" wyglądał przy niej zupełnie realistycznie.
Generalnie - warto zobaczyć, żeby wiedzieć, o co się rozchodzi, ale zdecydowanie bardziej warto przeczytać komiks, który jest dwa razy agresywniej anarchistyczny - ale też, jakimś cudem, dwa razy bardziej sensowny.

Ocena końcowa:
5+/10

*Nikt nie powinien stroić min jak Christopher Lee z wyjątkiem Christophera Lee.

piątek, 13 stycznia 2012

Coś się dzieje


"Coś się dzieje" to komedia romantyczna rodem z Bollywood, przepełniona, jak większość filmów Karana Johara, zdrowym sarkazmem i złośliwym bardziej niż poważnym podejściem do tematu. Postaci są więc przerysowane, akcja balansująca na granicy absurdu, a całość w cudowny sposób parodiuje indyjskie filmy.
Na uwagę zasługuje perfekcja odegrania dwójki głównych bohaterów - nie od dziś wiadomo, że SRK i Kajol to doskonały duet, a tutaj dali z siebie wszystko - SRK jako Rahul, nieodpowiedzialny i maminsynkowaty trzpiot, Kajol natomiast w roli Anjali, jego najlepszej przyjaciółki, chłopczycowatej do przesady.
Ze znanych nazwisk w filmie występuje także kuzynka Kajol, Rani Mukherjee, która nawiasem mówiąc tutaj zaliczyła kinowy debiut. Przewija się zresztą i Salman Khan, i to w dość kluczowej roli, ale jak w napisach piszą, że to występ gościnny (choć trwał przez pół filmu) to trzeba wierzyć. Chyba.
Bym zapomniał - rzecz kluczowa w Bollywoodach: świetna, ale to prześwietna muzyka. Niektóre piosenki już zyskały status kultowych wśród fanów gatunku (szczególnie tytułowa, ale także "Koi mil gaya"). Zresztą cały podkład dźwiękowy zasługuje na uwagę, mimo że (rzecz dla indyjskich musicali charakterystyczna) głosy śpiewających są podłożone zupełnie bezfinezyjnie i nawet nie próbują naśladować głosów aktorów. A w jednej z piosenek dokładnie jedna piosenkarka podkłada głos Tinie i Anjali, co jest dość łatwe do zauważenia (delikatnie rzecz ujmując).
Sama historia opowiedziana w filmie jest radośnie nieprawdopodobna, kompletnie niedograna psychologicznie i wrednie sarkastyczna - inaczej mówiąc, wybitnie joharowa. W skrócie: Rahul żeni się z Tiną, która umierając w wyniku powikłań poporodowych postanawia załatwić mu następną żonę - zadanie wyswatania go z Anjali, swoją dawną rywalką, powierza świeżo narodzonej córeczce o tym samym imieniu pozostawiając jej zestaw ośmiu listów do przekazania w dni kolejnych ośmiu urodzin (nie pytajcie, błagam, na czym polegało przekazanie listu rocznemu dzieciakowi; może był w nim gryzak albo coś).
Reasumując: ogląda się przyjemnie, odmóżdża dokumentnie i jest na wskroś bollywoodzkie. Jestem na tak.

Ocena końcowa:
7+/10

sobota, 7 stycznia 2012

Ludzka stonoga


Słyszałem o tym filmie wiele opinii, głoszących, jakoby był niesmaczny, ohydny, odrażający, i tak dalej, i tak dalej.
No cóż, sądzę, że przy takich pogłoskach oczywistym stało się umieszczenie go na bardzo wysokiej pozycji na liście filmów do obejrzenia.
I - co tu dużo mówić - prawda jest taka, że "Ludzka stonoga" nie ma wiele nowego do zaoferowania. Poza samym motywem połączenia trójki ludzi w jeden układ pokarmowy i kilkoma dość drastycznymi scenami - choć równie ohydne można zobaczyć w niektórych odcinkach "Dr House'a" - jest to całkiem standardowy slasher. Mamy więc seryjnego mordercę, który prześladuje trójkę ludzi. Mamy więc pościgi podczas prób ucieczki (jedna jako pojedyncza osoba, druga jako stonoga), strzelaninę z policją, kolejne próby całkowitego upodlenia ofiar. Nic szczególnego.
Zdecydowanym plusem jest gra aktorska, a konkretniej rola lekarza (pozostałe są tragiczne, ale co kogo obchodzą ofiary). Doktor Heiter jest zimny, ponury i niemiecki do szpiku kości. Ma w sobie coś do doktora Mengele, takiego, jakim go opisywali więźniowie z Auschwitz.
W muzykę nie będę się specjalnie zagłębiał - zazwyczaj jest tylko tłem do płaczu i krzyków ofiar - nota bene, jakim cudem one, do cholery, płaczą, skoro mają zaszyte usta? - i nie zwraca się na nią uwagi.
Co tu jeszcze dodać? Właściwie to tyle. "Ludzka stonoga" to slasher w starym stylu z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (do którego należy pokręcona fabuła - wszak wówczas powstawały filmy o ślimakach-krwiopijcach, jogurciku zmieniającym w zombie czy ludożerczych pomidorach), z pewnymi elementami współczesnego kina grozy. Połączcie "Piątek, trzynastego" z "Piłą" - a otrzymacie "Ludzką stonogę".

Ocena końcowa:
7+/10

Hot Fuzz: Ostre psy


Za "Hot Fuzz" zabrałem się po obejrzeniu "Topu 20 ulubionych komedii" Nostalgia Critica. Po prostu zastanowiło mnie, jak musiała wyglądać komedia, która prześcignęła w rankingu takie dzieła, jak "Shrek 2", "Żywot Briana" czy "Hot Shots, część 2". No i się przekonałem.
"Hot Fuzz" to sama kwintesencja brytyjskiego humoru. Z kamienną twarzą, w ponurej stylistyce twórcy filmu wyśmiewają dokładnie wszystkie klisze amerykańskiego kina sensacyjnego. Sierżant Angel jest prawy i doskonały, jego partner to przygłupawy grubas, policja to zgraja dupków, komisarz zaś jest niepokojąco pozytywny.
A wszystko jest tak jawnie przegięte, że nie sposób powstrzymać się od śmiechu.
Gra aktorska jest wprost doskonała. Szczególnie Simon Pegg w roli głównej trzyma poziom, ale wszystko dają z siebie także Jim Broadbent czy Timothy Dalton.
Muzyka - złożona głównie z równie przegiętych co cały film hardrockowych kawałków - jest dopasowana idealnie i ocieka tym charakterystycznym, amerykańskim testosteronem, którym rzygają produkcje z udziałem Chucka Norrisa czy Sylvestra Stallone.
I ci bohaterowie - każdy z nich jest zbudowany z rozmysłem przez kogoś, kto oglądał naprawdę dużo filmów "karabinu i maczety". Każdy z nich parodiuje nie tyle jakąś konkretną postać, co styl ich tworzenia, który można - z nielicznymi wyjątkami - zauważyć w niemal wszystkich amerykańskich filmach sensacyjnych.
Polecam, polecam i jeszcze raz polecam każdemu, kto śmiał się na skeczach Monty Pythona czy na "Jak wkurzać ludzi". To jest komedia doskonała w każdym calu, brytyjska do granic niemożliwości i cholernie, ale to cholernie zabawna.

Ocena końcowa:
8+/10

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Co gryzie Gilberta Grape'a?


Tak, to jest jeden z tych filmów, po których się chodzi jak struty. Atmosfera atakuje znienacka i nie opuszcza aż do napisów końcowych. I to właśnie czyni z niego jeden z najlepszych dramatów wszech czasów - niesamowity, małomiasteczkowy klimat nie lekkiego obłędu, ale obłędu pełnowymiarowego, uczucie nienormalności każdego z - nawet drugo i trzecioplanowych - bohaterów. Niebywałe, zwłaszcza jak na film, w którego produkcji palców nie maczał Tim Burton.
Tytułową rolę wykonuje we właściwy sobie, oszczędny i niepozbawiony wyczucia sposób, Johnny Depp. Mógłbym się długo rozwodzić na temat tego aktora, jako że osobiście uważam go za jedną z najwybitniejszych osobistości współczesnego Hollywood. Powiem jednak krótko - rola dorównuje poziomem kreacji Edwarda Nożycorękiego.
Nie gorzej sprawdza się DiCaprio jako upośledzony psychicznie młodszy brat Gilberta. Generalnie na temat pana Leonarda mam podobne zdanie, co odnośnie Arnolda Schwarzeneggera i Jeremy'ego Ironsa - jest to cholernie zdolny aktor, który z przerażającym wprost uporem grywa niemal wyłącznie w komercyjnych gniotach. Tutaj - nic z tych rzeczy. Otrzymał do odtworzenia świetnie skonstruowaną postać i odegrał ją perfekcyjnie.
Pozostałe role są zrobione raczej dobrze, acz nie zapadają w pamięć tak bardzo, jak te dwie.
Scenografia i muzyka należą do tych, odnośnie których odczucia ma się raczej pozytywne, ale zapomina się o nich jeszcze w trakcie obserwacji.
No i - co chyba najważniejsze - fabuła. Powiem krótko: praktycznie nie występuje. Tak, w tym filmie nie ma fabuły. Mamy tylko... Zdarzenia. Pojedyncze. Niezwiązane ze sobą jakąś konkretną myślą przewodnią. Po prostu następujące po sobie epizody życia w miasteczku tak chorym, że to znane z "Postala 2" wygląda przy nim na całkiem niezłe miejsce do zamieszkania.
Film polecam. Nie jest zbyt rozrywkowy, ale warto go znać. Choćby po to, aby móc się naocznie przekonać, że Depp potrafi grać nie tylko umalowanych ekscentryków odpowiedzialnych za śmierć połowy bohaterów epizodycznych.

Ocena końcowa:
9+/10

American Pie


Ten film jest ciężkim przeżyciem. Poważnie, muszę na samym wstępie stwierdzić, że nie polecam go nikomu poza podobnymi sobie kinowymi masochistami, którzy zapewne w przeważającej części tak kompletnie-nie-smakowitego, bezdusznego, odrażającego i potwornego kąska mentalnego gówna już nie omieszkali skonsumować.
Bo tak, to jest jeden z tych filmów, które bolą. Gdyby nie to, że dzień przed jego obejrzeniem zaliczyłem "Kevina samego w domu" prawdopodobnie zaryzykowałbym stwierdzenie, że był to najgorszy film w moim życiu. W tej sytuacji ma zaszczytne drugie miejsce. Przed "Zmierzchem" i przed "Atomowym amantem", a to daje do myślenia, jak sądzę.
Poważnie, zastanawiam się i zastanawiam, próbuję wpaść na jakąkolwiek mocną stronę tego szajsu - i jedyną zaletą, jaka przychodzi mi do głowy jest: to nie jest "Kevin".
Skopano tu dosłownie wszystko.
Gra aktorska. Od tego chyba powinienem zacząć, prawda? No więc - nie powiem że nie występuje. Zdecydowanie tego nie powiem. Obraziłbym wówczas rzetelnie nieuprawiającego gry aktorskiej Roberta Pattisona. Jeśli sparklący Pattison wypada nieźle przy aktorach grających w filmie, to znaczy że czas się bać. 
Przy tych tutaj osobnikach (wstyd mi nazywać ich "aktorami") nie wypada nieźle. Przy nich wypada jak cholerny geniusz, drugi Al Pacino w okazywaniu uczuć, mistrz mimiki porównywalny z Deppem, naturalny, intrygujący, do tego charakteryzujący się nieprawdopodobną wprost charyzmą. Poważnie. Nie żartuję. Zbyt jestem przybity oglądaniem tego chłamu.
Muzyka - niedopasowana. Kompletnie. Patrząc na imponującą wprost listę piosenek w napisach - pojawia się tam nawet nazwisko Paula Simona! - można by przypuszczać, że chociaż jedna z nich zostanie użyta w adekwatny sposób. O naiwności ludzka.
Nie chcę już nawet wymieniać wszystkich niedociągnięć na tym tle, ale sposób w jaki sparodiowano "Absolwenta" za pomocą puszczenia w jednej ze scen fragmentu "Mrs Robinson" woła o pomstę do nieba. Nie mówię, że "Absolwent" był doskonałym filmem, ale to było po prostu niesmaczne.
Podobnie jak cała fabuła, tak swoją drogą. Kto chce poznać w pełni jej debilizm - nie, uwierzcie mi, nikt tego nie chce. Każdy pojedynczy wątek przyprawia o wymioty. Tak, właśnie. Nie o niesmak. O wymioty.
Ale hej, przecież masa amerykańskich komedii ma debilną fabułę, kiepską muzykę, denną grę aktorską i niesmaczne wątki, prawda? Choćby taki "Straszny film" (choć tam przynajmniej główna rola była świetnie odegrana) - na litość, trudno o coś bardziej niesmacznego, wulgarnego i głupiego niż "Straszny film" - a na "Strasznym filmie" niemal dosłownie płakałem ze śmiechu!
Nie, poważnie, nie ma na co liczyć.
Mam wrażenie, że gagi projektował ktoś, kto postanowił zrobić komedię dla gimnazjalistów i wiedział - ze stereotypów, artykułów, pogłosek - na czym polega gimnazjalne poczucie humoru, ale jednocześnie sam poczucia humoru nie posiadał (ani gimnazjalnego, ani jakiegokolwiek innego).
Więc tak, żarty tutaj polegają głównie na ładowaniu do co drugiej wypowiedzi seksualnych skojarzeń, sztucznego slangu, używanych nienaturalnie i bez pojęcia wulgaryzmów, krępującego humoru sytuacyjnego i - co najważniejsze - na wymownych gestach czynionych przez bohaterów bez przerwy - a kiedy mówię "bez przerwy" to mam na myśli: BEZ PRZERWY.
I to wszystko to są te bardziej udane gagi. Co prawda nie śmieszą, ale przynajmniej nie chce się od nich rzygać.
Czego nie można powiedzieć chociażby o scenie seksu z szarlotką. Albo o tej z pedofilską mamuśką. Albo o... Nie, to ponad moje siły.
Podsumowując - NIE! Gdyby ktoś dał wam do wyboru obejrzenie tego filmu albo wycięcie obu nerek - rozejrzyjcie się za drinkiem do popicia tabletki gwałtu. Ten film to zbronia dokonana na zdrowym rozsądku, dobrym smaku, poczuciu humoru, honorze Stanów Zjednoczonych i stuletniego dorobku kinematograficznego. To kastracja umysłu, zdeptanie śledziony, zniszczenie ostatnich resztek dzieciństwa. Najbardziej wyrafinowana zemsta, jakiej można na kimś dokonać to polecenie mu tego filmu. Puszczenie go w autokarze powinno skutkować karą śmierci dla kierowcy ze skutkiem natychmiastowym. Reżyser wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest obecnie albo pensjonariuszem zakładu dla obłąkanych, albo praktykującym satanistą. A najpewniej trupem, rozszarpanym na strzępy przez tłumy zarzyganych widzów.
...a wiecie, co mnie najbardziej dołuje? KONTYNUACJE. Tak, ktoś postanowił dorobić temu gniotowi sequela. Nie jednego i nie dwa. Z tego szkaradzieństwa zrobiono pełnowymiarową, okraszoną krwawymi wymiotami, filmową sagę. Oh my fuckin' Burton.


Ocena końcowa:
1/10

niedziela, 1 stycznia 2012

Titanic


Film-legenda. Romans, który zrewolucjonizował gatunek filmu katastroficznego. Jeden z najsłynniejszych melodramatów w dziejach. Jeden z najbardziej kasowych filmów wszech czasów.
Wszystko to prawda, ale czy na pewno powyższe epitety świadczą o wysokiej jakości "Titanica"? Nie wydaje mi się.
Fabuła jest stara jak świat, powielana w połowie harlequinów i wyróżnia się właściwie tylko tym, że Cameron zdecydował się umieścić ją w konkretnych realiach historycznych - inaczej mówiąc, ciepnął bohaterów na pokład tytułowego Titanica. Mamy więc smętny a nieszczęśliwy romans przedstawiony w formie retrospekcji opowiadającej o nim po latach, ocalałej z katastrofy Rose.
Obsada nie zachwyca. Leonardo DiCaprio jest świetnym aktorem, ale w produkcjach typu "Titanica" jego talent się solidnie marnuje - po prostu nie ma wiele do zagrania. Z kolei Kate Winslet jest, była i prawdopodobnie już zawsze będzie złą aktorką, jadącą wyłącznie na hollywoodzkiej urodzie. Także nie miała wiele do zagrania, a i to, co miała - skopała.
Poza tym mamy przerysowane postacie załogi, pasażerów i kiczowatego bad-guy'a, który jest nota bene na cholerę potrzebny, ale to już zupełnie inna sprawa, odnosząca się do skomentowanej już, kiczowatej, fabuły.
Efekty specjalne - zwłaszcza jak na tamte czasy - są, trzeba przyznać, imponujące. Szkoda tylko, że Cameron zaniedbał praktycznie całą resztę filmu... Bo już muzyka...
...jest kiczowata jak jasna cholera. Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj zyskała status kultowej, ale po prostu muszę to powiedzieć. Cesarz jest nagi a muzyka z "Titanica" to niskobudżetowy popik.
Aha, jeszcze klimat. Powiem krótko - nie istnieje. Scena (spoiler na miarę "Holy Bible - Jesus dies") śmierci Jacka, ta z tańcem na dolnym pokładzie czy wreszcie słynne już robienie za orantę na dziobie okrętu ocieka pretensjonalnością, jest aż lepkie od wszechogarniającego, cukierkowego kiczu.
Mimo wszystko polecam. To jest jeden z tych filmów, które trzeba znać. Choćby po to, żeby móc na własne oczy się przekonać o tym, że choć jest technicznie doskonały - arcydziełem nie jest i nigdy nie był.

Ocena końcowa:
6/10

Terminator


Klasyka także podlega ocenie. "Terminator" to niewątpliwy klasyk gatunku i z pewnością jeden z najbardziej wciągających filmów, jakie zaistniały na srebrnym ekranie, jednakże nie znaczy to, że nie ma wad.
Z pewnością podstawową zaletą jest gra aktorska - Schwarzenegger odwala świetną robotę. Może nie aż tak dobrą, jak w drugiej części - ma tu zresztą o wiele mniej do zagrania - ale wyciska z postaci T800 tyle, ile może. Niech kto mówi co chce, Arnie jest naprawdę doskonałym aktorem. Pozostali także dają radę, choć już bez ekscesów.
"Terminator" ma jednak wiele wad typowych dla filmów Camerona. A więc po pierwsze - jest pretensjonalny. Może nie aż tak, jak - będący po części jego plagiatem - "Matrix", ale nadal klimat bywa przesadzony, symbolika naciągana, a postapokaliptyczne wizje - zabawne. Znaj proporcjum, mocium panie.
Akcja jednak poprowadzona jest bardzo sprawnie, ustrzegając się zarówno od nadmiernej gonitwy myśli jak i od dłużyzn - jest to zresztą tradycyjnie główny atut pana Camerona. Sceny walki i strzelaniny potrafią utrzymać w napięciu, jednak nie aż takim, żeby nie dało się spokojnie sięgnąć po pop-corn w kulminacyjnym momencie.
Efekty specjalne i muzyka - istnieją. Nie powalają na kolana, ale całkiem znośnie komponują się z całością filmu, czyniąc go na tyle strawnym, że mimo wszystko raczej nie ma się ochoty na przejście od razu do kontynuacji.
Reasumując - polecam. "Terminator" wytrzymał próbę czasu i nadal jest solidnie zrobionym filmem akcji. Głębi w nim się raczej nie uświadczy (choć skoro zdaniem niektórych "Zmierzch" jest ambitnym kinem to kto wie...), ale z pewnością jest on w stanie dostarczyć solidnych pokładów rozrywki.
A to jest chyba w kinie akcji najważniejsze.

Ocena końcowa:
7+/10

Sex Story


"Sex Story" jest to film, który poza tym, że przedstawia sobą jeden z najcudowniejszych przykładów wątpliwej kompetencji polskich tłumaczy (tytuł przebił chyba nawet słynną "Szklaną pułapkę"), jest najzwyczajniejszym w świecie czasozabijaczem. Jednym z tych filmów, które jak stanieją (czyli za jakiś miesiąc, może dwa) staną się prawdopodobnie ulubionymi dziełami wszystkich właścicieli autokarów z telewizorami na świecie.
Tak, wiem, że fabuła brzmi oryginalnie. Jeśli się jednak temu wszystkiemu przyjrzeć z bliska, to jest to najstandardowsza na świecie komedia romantyczna, tyle że wywrócona na lewą stronę. Klimat, konwencja, radosny bezsens tryskający z każdego posunięcia bohaterów i gagi śmieszące tylko ludzi z lekko schorzonym poczuciem humoru (mój ulubiony to ten z miesiączkową składanką przebojów, ale ja podobno jestem dziwny) - wszystko to daje amerykańską bezbolesną komedię romantyczną.
Role główne względnie dobre, choć po Natalie Portman, której od czasu gdy obejrzałem "Czarnego łabędzia" i "Kochanice króla" jestem zdeklarowanym fanem, spodziewałem się jednak więcej. Niby grała dobrze, ale przez cały czas sprawiała wrażenie, jakby w gruncie rzeczy miała ten cały film głęboko gdzieś.
Obsada drugoplanowa prawie nie istnieje, a w każdym razie większość pobocznych bohaterów pojawia się na ekranie najwyżej po dziesięć minut - wyjątkiem są współlokatorki i siostra Emmy, które to są na ekranie większość czasu, ale niemal zawsze w tle.
Muzyka wybitnie komedioworomantyczna - lecą tam w tle jakieś popowe smęty, ale raczej się na nie nie zwraca uwagi.
Polecam na zabicie czasu. Film nie wnosi w sumie nic nowego, choć nie ma w nim też jakichś spektakularnych błędów. Ot, taka sobie komedyjka.

Ocena końcowa:
7/10

Podwójne wcielenie


Powiem szczerze, że nie spodziewałem się po tym filmie wiele. Zarys fabularny nie sprawiał wrażenia najambitniejszego, a i obsada nie była zbyt imponująca. Miałem jednak nadzieję na znośnie wykonany horror w starym stylu.
Nie dostałem nawet tego.
Gra aktorska niby całkiem znośna, zwłaszcza jak na tego typu tanie kino grozy. Drew Barrymore daje radę i tuszuje nawet potworny błąd, jakim jest postać jej chłopaka-pisarza (aktor przez cały film nie zmienia wyrazu twarzy). Postaci drugoplanowe załatwiono jeszcze lepiej - zarówno antagoniści, jak i ni-to-była-ni-to-niedoszła pisarza są bardzo dobrymi kreacjami.
Muzyka - wliczając w to tę potworną melodyjkę z pozytywki - buduje solidną (choć oldschoolową jak jasna cholera) atmosferę - generalnie spełnia swe zadanie całkiem dobrze.
Minusem są sceny zbrodni. W momencie gdy kobieta widząc, jak ktoś się na nią zamachuje nożem, zamiast uciekać czy się bronić podnosi ręce do góry (!) i zaczyna spektakularnie wrzeszczeć, to niestety zamiast przerazić, scena jedynie bawi.
Poza tym efekty specjalne są zrobione raczej miernie i bez finezji.
Fabuła generalnie przez większość czasu jest całkiem strawna - ot, jeszcze jedna historyjka o duchach. Koncepcja "Doppelgaengera", czyli upiora, który prześladuje daną osobę stając się jej sobowtórem, sprawia wrażenie materiału na całkiem niezły slasher. Materiału niestety kompletnie niewykorzystanego.
Bo tutaj dochodzimy do elementu który pogrąża film, czyniąc nic nieznaczącymi wszystkie jego zalety. Zakończenie. Jest beznadziejne. Idiotyczne, nielogiczne, nieklimatyczne, absurdalne, rozczarowujące. W takiej historii aż się prosi o twist ending - że wymyślę kilka na poczekaniu: pisarz mógłby okazać się swoim własnym doppelgaengerem, mogłoby się okazać, że wszystko jest majaczeniem seryjnej morderczyni albo że to pisarz lub jego ni-to-była-ni-to-niedoszła to prawdziwy morderca, który podstępnie próbuje wmówić w Holly historię o doppelgaengerach czy rozdwojenie jaźni... Nic z tych rzeczy. Zamiast tego otrzymujemy chaotyczne wytłumaczenie ok. 60% wydarzeń mających miejsce w trakcie filmu i kilka kiepsko animowanych morderczych zombiaków. Litości.
Inaczej mówiąc - nie polecam. Film wygląda obiecująco przez większy czas trwania seansu tylko po to, aby ostatni kwadrans wywołał niemożliwy do zabicia niesmak. Coś jak ta opisywana przez Dostojewskiego piękna prostytutka, która po bliższych oględzinach okazywała się być odrażającą staruchą. Dobre zakończenie może uratować nawet kiepski film. Kiepskie zakończenie pogrąża nawet film zrealizowany ogólnie nieźle - a takim filmem jest "Podwójne wcielenie".

Ocena końcowa:
3/10

Omen


Na wstępie powiem, że to jest chyba pierwsza recenzja, przy której pisaniu cieszę się, że niniejszego bloga niemal nikt nie czyta. Gdyby był popularny, prawdopodobnie po napisaniu poniższych słów zostałbym zlinczowany przez rozszalałą zgraję fanów tego filmu.
Otóż uważam że to jest skończony gniot, niepotrzebny, nietrzymający się kupy, nie posiadający ani grama klimatu. Te dwie godziny oglądania to prawdziwa męka, umilona jedynie możliwością pośmiania się z co głupszych wątków i zrozumienia tysięcy nawiązań i parodii.
Fabuła zakrawa na kpinę. Mamy tu Antychrysta, w postaci niegodziwego bachora, którego "Zuo" objawia się głównie trzema szóstkami wytatuowanymi (lub od urodzenia obecnymi; zależy jak interpretować niejasne i na siłę twistowe zakończenie) między włosami. Mamy tu Gregory'ego Pecka w roli amerykańskiego ambasadora, mamy księdza tapetującego ściany cytatami z Biblii i ześwirowaną niewiastę czującą paniczny strach przed wyżej wymienionym bachorem (mimo że jest jego matką (chyba)).
To znaczy - litości. Już motyw z Antychrystem jako - dosłownie - synem Szatana (albo Szatany: z fabuły wynika, że Szatan, podobnie jak Kopernik, była kobietą) jest niebotycznie głupi, ale koncepcje z tym, że można go zabić tylko specjalnym sztyletem na kościelnym ołtarzu, pomysł na dosłowne potraktowanie fragmentu Apokalipsy o "piętnowaniu liczbą Bestii" (wszyscy słudzy Szatana mają na swoim ciele znamię w kształcie trzech szóstek), diabelski pies (!), fotografie zapowiadające śmierć i w ogóle cała reszta fabuły czyni z niej najrozsądniejszą część filmu.
Gra aktorska przedstawia się minimalnie lepiej, choć nadal jest kiepsko. Peck zdecydowanie nie dał z siebie wszystkiego - stylem gry aktorskiej (czy raczej jej brakiem) przypominał Sylwestra Stallone z bólami żołądka.
Nie mam sumienia powiedzieć, że rola dziecięca - w wykonaniu niejakiego Harvey'a Stephensa - była beznadziejna, bo widywałem gorsze, ale specjalnych fajerwerków i tu nie uświadczymy.
Reszta obsady prezentuje już przerysowany, patetyczny standard klasycznego kina grozy.
A właśnie, a propos przerysowania i patosu - muzyka. Rzadko mogę coś takiego powiedzieć o filmie, ale jest absolutnie i całkowicie denna. Resztki klimatu psują gwałtowne melodyjki, które może byłyby całkiem na miejscu, powiedzmy, jako podkład do jakiejś komputerowej karcianki, ale tu zwyczajnie są nie na miejscu. Alternatywą są powtykane tu i ówdzie latynojęzyczne chóry. Sam nie wiem, co gorsze.
A więc skopana jest muzyka, gra aktorska, fabuła... Myślałby kto, że więcej się skopać nie da. Otóż - da się. Film popełnia jeden, niewybaczalny dla horroru grzech - jest nudny. Dłużyzny, które mają w zamierzeniu potęgować nastrój, w rzeczywistości potęgują jedynie irytację, jako że fabuła, mimo że jako całość jest zbyt głupia, by być przewidywalną, to już na przestrzeni, powiedzmy, dziesięciu minut, następne wydarzenia są raczej oczywiste.
Jestem na nie. Doprawdy nie mam pojęcia, jakim cudem ten szajs obrósł takim kultem. I jakim cudem, co za tym idzie, doczekał się tylu kontynuacji (podobno zresztą jeszcze gorszych od oryginału). Chcecie dobrego filmu o demonicznym dziecku? Obejrzyjcie "Joshuę". Chcecie dobrego filmu o potomstwie Szatana? Obejrzyjcie "Dziecko Rosemary". Chcecie po prostu dobrego, mrocznego, gotyckiego i klasycznego horroru? "Koszmar z ulicy Wiązów" jest stworzony dla was.
A jeżeli chcecie zmarnować dwie godziny swojego życia na pseudoapokaliptyczny bełkot - wasza wola. "Omen" będzie idealny.

Ocena końcowa:
3/10

Obcy: Ósmy pasażer Nostromo


"Obcy" to niewątpliwa klasyka zarówno kina grozy, jak i SF. Kontynuowany w wielu mniej lub bardziej komercyjnych sequelach i crossoverach stał się legendą kinematografii światowej. Czy był tego wart?
Nie sądzę. Nie mówię, że to był zły film. Niewątpliwie miał wiele mocnych stron, a to: doskonale skonstruowanego potwora, przyzwoite efekty specjalne czy w miarę spójną akcję. Wielość rażących błędów każe jednak przypuszczać, iż nigdy nie zdobyłby takiej popularności gdyby nie zainteresował się nim James Cameron.
Bo przy całym dopracowaniu od strony technicznej "Obcy" popełnia jeden niewybaczalny błąd: jest nudny. Jest najzwyczajniej w świecie nudny. Przez grubą większość czasu na ekranie po prostu nic się nie dzieje. Co z tego, że w kanale wentylacyjnym jest wielki i przerażający potwór, skoro na wizji widać go raptem kilka razy, każdy po dziesięć sekund? Jakby tego było mało, podczas jedynej sceny, w której widzimy go w całości - a więc gdy bohaterka wypycha go ze statku w przestrzeń kosmiczną - wszystkie resztki klimatu zostają zmiecione przez potwornie staroświecką animację poklatkową. Dosyć bolesne, muszę powiedzieć.
Poza tym gra aktorska też nie robi większego wrażenia. Wszyscy grają tak, jakby w gruncie rzeczy mieli to wszystko gdzieś. To znaczy - skąd oni brali tych gości? Ze zjazdu rodzinnego Stallone'ów? Te same, znudzone miny widoczne na twarzach ludzi znajdujących się w śmiertelnym niebezpieczeństwie to nie jest to, co chciałbym zobaczyć w dobrym filmie grozy.
Do tego sceny śmierci - jeśli w ogóle twórcy raczą je pokazać - są wyjątkowo groteskowe. Poczynając od sceny "porodu" Obcego, a kończąc na finałowej z nim rozprawie, nie ma w nich ani odrobiny napięcia. Mam wrażenie, że pan Scott tak skupił się na zaprojektowaniu przerażającego wyglądu bestii, że zabrakło mu czasu bądź fantazji na wymyślenie tego, co ta szkarada powinna właściwie robić.
Poza tym totalnie niepotrzebny wątek kota (aż chce się tu wstawić cytat z Nostalgia Critica - kto zna, ten wie, jaki), który przewija się przez cały film i tak właściwie to tylko denerwuje. I kiedy mówię o zbędnych scenach nie mam na myśli tylko tych "kocich" - choćby ta, w której bohaterka krzyczy do pokładowego komputera (!) "TY SUKO!" zakrawa na kpinę.
Generalnie film można obejrzeć w ramach akcji poznawania klasyki, ale wiele kawy musi upłynąć, jeśli chce się go poznać za jednym zamachem. Albo i nie, bo właściwie w czasie potwornych dłużyzn można się bezpiecznie zdrzemnąć.

Ocena końcowa:
4+/10

Piękna i Bestia


Ciężko jest recenzować filmy darzone powszechnym uwielbieniem. A właśnie jednym z takich dziełek jest "Piękna i Bestia", uważana za jednego z najwspanialszych czempionów disnejowskiej stajni. I - trudna rada - nie da się zaprzeczyć faktowi, że jest to cholernie dobry film.
Tak naprawdę cała jego wyjątkowość polega na próbie minimalizacji błędów jak dotąd dla disnejowskich baśni powszechnych - a więc bezbarwności bohaterów pozytywnych, oczywistości intencji czarnych charakterów czy wreszcie (jak dla mnie najbardziej rażącego) niedopracowania postaci komicznych. Bez tego kontekstu w postaci - zarówno wcześniejszych, jak i późniejszych - filmów tej szkoły "Piękna i bestia" pozostaje jednak nadal świetnie wykonanym filmem dla dzieci, a sprawdziłby się także jako osadzona w klimacie fantasy komedia romantyczna.
Ale po kolei.
Opis czy ocenę fabuły wolę pominąć milczeniem, jako że jest to lekko zmodyfikowana baśń, którą chyba wszyscy znają. Dzięki temu mogę natychmiast przejść do bohaterów.
A ci są zrobieni doskonale. To znaczy oczywiście, Bella najgłębszą czy najoryginalniejszą postacią nie jest, ale w każdym razie jej wątek jest poprowadzony raczej bezboleśnie a sama bohaterka mimo wszystko raczej nie należy do tych śpiewających z ptaszkami ślicznotek, którym ma się ochotę odrąbać łeb w połowie filmu. A zważywszy na pochodzenie filmu - to naprawdę wiele.
Jeśli chodzi o Bestię... Ten zaczyna jako solidnie zrobiona, mroczna postać, tylko po to, aby w następnych fazach filmu psuć się stopniowo i, przechodząc etapy lekko irytującego elementu komicznego oraz emującego się Quasimoda, na końcu stać się klasycznym, homosiowatym księciem z bajki. Bywało gorzej, pragnę zaznaczyć, choć ten bohater dla mnie niniejszym staje się symbolem zmarnowanego potencjału.
Doskonale za to wykonano czarny charakter. Generalnie pod tym względem disnejowskie baśnie zawsze stały i stoją wysoko - od Złej Królowej z "Królewny Śnieżki" aż po Cienia z "Księżniczki i żaby" mamy tutaj plejadę doskonałych wprost "tych złych". Gaston jest od nich wszystkich dużo subtelniejszy - nie ma w nim żądzy władzy i pieniądza, złośliwości, pragnienia zemsty czy nienawiści do wszystkiego, co dobre, które to właściwości są tradycyjnymi atrybutami, kojarzonymi choćby z takimi "szwarccharakterami" jak Skaza, Shere Khan, Urszula czy dowolnie wybrany spośród innych disnejowskich bad-guy'ów. To po prostu cholernie zadufany w sobie facet, który zrobi wszystko, aby obronić swoją miłość własną i honor. Jest to przyjemny powiew świeżości po tym całym "mhroku", jaki serwowano w innych klasycznych filmowych baśniach.
Elementy komiczne - tutaj muszę tylko z zaciśniętymi zębami stwierdzić: bywało gorzej. Z pewnością gadające meble i sprzęty domowe pełniące tę rolę nie są tak irytujące jak choćby Zazu z "Króla Lwa", Florek z "Małej Syrenki", Jago z "Aladyna" czy choćby gargulce z "Dzwonnika z Notre Dame" (pragnę nadmienić, iż przy wymienianiu każdej z powyższych postaci waliłem po kilka razy głową w ścianę na samo wspomnienie), ale - patrząc obiektywnie, nie przez pryzmat ich odpowiedników - wciąż irytujące są. I, czego należało się spodziewać, nie są ani odrobiny zabawne. Cóż, filmów idealnych nie ma.
Ale dość o bohaterach. Muzyka, standardowo, stoi na najwyższym poziomie. Trochę brakowało mi villain songa z prawdziwego zdarzenia, ale niestety jest to konieczna konsekwencja wprowadzenia pozbawionego mroku czarnego charaktera. Usłyszymy tu głównie sympatyczne, popowe balladki, jak "Little Town" czy słynne "Tale As Old As Time". Gaston zabiera głos aż dwukrotnie, ale na ciarki jak przy (obiecuję, że to ostatnie odniesienie do innych disnejowskich baśni) "Be Prepared", "Friends on the Other Side", "Poor Unfortunate Souls" lub "Hellfire" nie ma co liczyć.
Animacja - tutaj już nawet moja dusza zgorzkniałego malkontenta została w pełni usatysfakcjonowana. Słowo daję, rzadko kiedy ma się szanse zobaczyć tak solidnie wykonaną oprawę graficzną w jakiejkolwiek kreskówce, której nie zaimportowano z Japonii. Czysta radość dla oka. Zarówno tła, jak i bohaterowie (szczególnie Bella, Bestia i Gaston) wykonani z dbałością, jakiej ze świecą szukać.
Generalnie "Piękna i Bestia" jest dziełem może lekko przesłodzonym, ale z całą pewnością godnym polecenia każdemu fanowi Najszczęśliwszego Miejsca Na Ziemi. Przyjemność z oglądania gwarantowana. Telewizjoner approves.

Ocena końcowa:
8+/10

Kickassia


Kickassia to jest perełka. Produkcja niezależna, która z miejsca zdobyła szturmem moje podium komedii. Dlaczego tak było? Na to pytanie odpowiem dosłownie dwoma słowami, imieniem i nazwiskiem niekwestionowalnego geniusza satyry - Doug Walker. I cała reszta ekipy TGWTG.
Tym razem jednak pan Walker przeszedł sam siebie. Oczywiście, każdy kolejny z jego programów (m.in. "Nostalgia Critic", "Bum Reviews", "Ask that guy with the glasses") rozwalał na łopatki, ma on także na sumieniu kilka cross-overów z innymi recenzentami ("Rycerze z przedmieścia", "Pierwszorocznicowa burda"), ale nic, ani przedtem, ani potem, nie może się równać z Kickassią.
Oczywiście, w dużym stopniu jest to kwestia obsady - zobaczymy tu takie nazwiska, jak Lindsay Ellis ("Nostalgia Chick"), Brad Jones ("Cinema Snob"), Noah Anviller ("Spoony Experiment") czy Joe Vargas (kultowy "Angry Joe"). Każdy z nich daje z siebie absolutnie wszystko - a jest trochę do dawania.
Gwiazdą filmu pozostaje jednak sam Doug Walker. Wciela się tutaj w głównego bohatera pierwszego ze swoich programów - Nostalgia Critica, który postanawia podbić świat zaczynając od zajęcia najmniejszego państwa na Ziemi - Molossii. Nawiasem mówiąc, w filmie występuje autentyczny prezydent (a zarazem założyciel i jeden z nielicznych obywateli) tego szlachetnego kraju.
Akcja jest absurdalnie głupia, ale daje pretekst do wrednego i bezwzględnego parodiowania właściwie wszystkich klisz znanych z patetycznych dramatów o "wielkich ludziach", którzy się "staczają": mamy tu efektowne wygnanie, zdrady, spiski, odrażającą zbrodnię i przemianę głównego bohatera z prostego recenzenta filmowego w demonicznego generała, żądnego absolutnej władzy nad swymi poddanymi.
Film polecam tym bardziej, że jest on dostępny (w częściach, stylizowanych na tarantinowskie epizody) do obejrzenia za darmo w sieci - po angielsku na oficjalnej stronie TGWTG (www.thatguywiththeglasses.com) albo po polsku na kanale YouTube posiadających zezwolenie Walkera polskich tłumaczy jego twórczości (TGWTGpl). Gwarantuję, że nie ma w nim ani jednej minuty, podczas której można przestać się dusić ze śmiechu. I tak, "Kickassia" to jedna z tych komedii, do których się wraca, i wraca, i wraca...

Ocena końcowa:
8+/10

Kevin sam w domu


Kiepskie filmy, złe filmy, beznadziejne filmy, kiczowate filmy, denne filmy, bolesne filmy, potworne filmy, nieludzkie filmy, zasługujące-na-wetknięcie-scenarzyście-skryptu-do-odbytnicy filmy, przesłodzone filmy, koszmarne filmy. Takie określenia same się nasuwają, gdy usłyszy się sformułowanie "świąteczne komedie familijne". A jednak one wszystkie wypadają całkiem nieźle, gdy porównamy je z jednym, legendarnym wręcz gniotem.
Tak, mowa właśnie o nim. Jednym z najgorszych. Jednym z najpotworniejszych.
"Kevin sam w domu".
Każda minuta tego filmu to męczarnia, przeszywający ból dla każdego, najgłębszego zakamarka duszy.
"Don Chichot", "The Room", "American Pie", "Atomowy amant", "Pirania 3D", "Batman i Robin", "Zmierzch" - wszystkie te pomyłki światowej kinematografii okazują się być prawdziwymi dziełami sztuki, jeśli tylko obejrzymy "Kevina".
To znaczy... Na litość! Jakim cudem, pytam się, jakim cudem, zdołano spreparować komedię, która nie ma ani jednej zabawnej sceny? A to nadal mało powiedziane! Jakim cudem zdołano stworzyć film, którego każda pojedyncza scena stanowi zgrzyt mentalnym gwoździem po tablicy zdrowego rozsądku, dobrego smaku, poczucia humoru, moralności, itd. itp.?
No więc - jakoś zdołano.
Przede wszystkim - Kevin to najbardziej irytująca kreacja dziecięca, jaką w życiu widziałem (a oglądałem pierwsze odcinki "Rodziny zastępczej"!). Każdy grymas tego potwornego bachora, każde wypowiedziane przez niego słowo nasuwa myśli o tym, że aborcja może nie jest jednak aż taka zła, a Herod to był w gruncie rzeczy biedny, niezrozumiany przez otoczenie człowiek. Poważnie, jeśli ktoś twierdził, jakoby Charlie od fabryki czekolady lub młody Anakin Skywalker był denerwujący - niech obejrzy "Kevina". Bardzo sympatyczne dzieciaki, doprawdy. Ale powinienem chyba przystopować z odruchowym porównywaniem tego gniota do filmów lepszych od niego. Zakrawa na eskapizm. A jest od czego uciekać.
Jeśli myślicie, że dorośli grają lepiej - porzućcie nadzieję, którzy to czytacie. Rodzice Kevina, włamywacze, starszawy sąsiad - wszyscy grają jak drewniane kukły. Nie, nawet nie tak. Widywałem drewniane kukły, które grały całkiem znośnie, jeśli porównamy je z... Z dowolnym aktorem, który wziął udział w tym szkaradzieństwie.
Fabuła jest... Głupia. Nie, nie jest głupia w ten zabawny sposób. Jest głupia w najbardziej przytłaczająco nie-zabawny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Nie ma w niej krzyny logiki, nawet tej komediowej. I co gorsza - ewidentnie nie jest to zabieg do końca zamierzony.
I co najgorsze - choć o tym wspomniałem już dwukrotnie, wada ta zasługuje na oddzielny akapit - to nie jest śmieszne. Żałosne - owszem. Bolesne - jak najbardziej. Doprowadzające do rozpaczy - jeszcze jak. Ale nie śmieszne. Jedyny śmiech, jaki można z siebie wykrztusić w trakcie seansu to histeryczny chichot, zwłaszcza przy którymś z niemiłosiernie powtarzanych w kółko gagów - nieśmiesznych nawet za pierwszym razem, jak na przykład roznosiciel pizzy przewracający samochodem stojącą przed domem Kevina figurkę, włamywaczy ślizgających się i spadających ze schodów czy ciągnąca się przez jakieś dziesięć minut obrzydliwa gadka o tym, jak to Kevin ma przenocować z moczącym się w łóżko krewniakiem. Magia świąt, taka jej mać.
Nie oglądajcie tego filmu. Tyle mam do powiedzenia. Jeśli czyta niniejszą recenzję ktoś, kto zna go tylko z demotywatorów lub animowanych gifów - niech nie zmienia tego stanu rzeczy. "Kevin sam w domu" sprawia, że ma się ochotę przyznać Oscara Robertowi Pattisonowi czy Tommy'emu Wiseau. Ten film to obraza dla sztuki kinematograficznej. Ten film to wszystko, co w filmie może być najgorszego. Nie warto go oglądać nawet po to, aby przekonać się, jak bardzo jest zły. Szkoda zdrowia.

Ocena końcowa:
1/10

Iron Man 2


Podchodzę raczej nieufnie do każdego kolejnego komercyjnego filmidła o superbohaterach. Większość z nich to wysokobudżetowe gnioty, które poza znanym z komiksów kostiumem i kilkoma efektownymi eksplozjami nie mają praktycznie nic do zaoferowania.
"Iron-Man" mnie pozytywnie zaskoczył. Jak już pisałem w recenzji mu poświęconej, był to kawał dobrej rozrywki.
Ale podchodzę raczej nieufnie do każdego kolejnego komercyjnego sequela filmideł o superbohaterach. Większość z nich to wysokobudżetowe gnioty, które poza znanym z komiksów i poprzedniego filmu kostiumem i kilkunastoma efektownymi eksplozjami nie mają praktycznie nic do zaoferowania.
Dało mi to szanse do bycia zaskoczonym po raz drugi.
"Iron-Man 2" daje widzowi dokładnie to samo co pierwsza część. Ani mniej, ani więcej. W pierwszej części mieliśmy nieprawdopodobną historię - i w tej mamy. W pierwszej części mieliśmy imponujące efekciarstwem efekty specjalne - i w tej także. W pierwszej części Robert Downey Jr. wykreował jedynego w swoim rodzaju superbohatera, który jest bardziej barwny niż jego wrogowie - i w tej kontynuuje swoje dzieło.
Każdy, kto szuka nieangażującej umysłowo, bezmyślnej, kipiącej niepotrzebnym testosteronem rozrywki - znajdzie ją w tym właśnie filmie. Wartka akcja, przyjemne dla oka walki, ekspresowo (naprawdę ekspresowo!) przeprowadzony wątek miłosny - wszystko to czyni z "Iron-Mana 2" idealną propozycję na relaksujące dwie godziny z paczką pop-cornu w jednej dłoni i puszką tego czy innego płynu w drugiej.
I to jedno trzeba filmowi przyznać - nie pretenduje do głębi. To, co doprowadza do szału w dowolnie wybranej ekranizacji przygód Supermana czy właściwie dowolnego z marvelowskich herosów (poza samym Iron-Manem, naturalnie), tutaj po prostu nie ma miejsca. Spodziewacie się moralizujących przemów o efekcie cieplarnianym, pokoju na świecie, odpowiedzialności, moralności? Otrzymacie cztery serię z CKM-a, dwie eksplozje i szybkie, ciężkozbrojne zapasy wręcz. W ciągu minuty.
Jeśli komuś podobał się "Iron-Man", spodoba mu się także sequel. To jest jeden z tych filmów, które zyskują nieśmiertelność nie dzięki awangardowości i filozoficznej głębi, ale dzięki temu, że nikt normalny w piątkowy wieczór po Bergmana nie sięgnie. Sięgnie po "Iron-Mana 2".
...i tylko jeden, maluteńki, mankament. Czy gdyby ktoś wam kazał wykupić prawa do jakiegoś znanego metalowego kawałka, żeby go puścić w napisach do filmu o Iron-Manie - cholernym IRON-MANIE - czy naprawdę waszą pierwszą myślą byłoby "Highway to Hell"...?

Ocena końcowa:
7+/10

Iron Man


Było już w historii dziejów kilka genialnych filmów o superbohaterach - jak choćby te o Batmanie w wykonaniu Burtona. Było i kilka spektakularnie złych - jak choćby, no cóż, te o Batmanie w wykonaniu Schumachera. I był "Iron-Man".
Od czego zacząć opisywanie tego filmu? A, tak, oczywiście, od najprzyjemniejszej części, czyli wytykania wad. A więc - jest mało oryginalny, nieangażujący umysłowo, niebotycznie głupi, komiksowo marvelowski i perwersyjnie wciągający. Ma jednak także kilka zalet - jak choćby to, że jest mało oryginalny, nieangażujący umysłowo, niebotycznie głupi, komiksowo marvelowski i perwersyjnie wciągający. Banalna, ale jednak prawda.
"Iron-Man" to czysty stereotyp, jeśli chodzi o ekranizacje przygód superbohaterów. Jest heros w głupawym kostiumie - nota bene doskonale zagrany przez Roberta Downey'a Jr. - są wielkie roboty, są ekslozje, strzelaniny, afgańscy terroryści, tani wątek romantyczny i murzyński kumpel herosa. I jest ta zboczona przyjemność z oglądania tego natłoku świadomego kiczu, tak charakterystycznego dla Marvela, wydawnictwa, które wypuściło przygody takich herosów jak Kapitan Ameryka, Thor czy Niesamowity Hulk.
"Iron-Mana" ogląda się jak marzenie. I to jest właściwie jego jedyna zaleta. Z drugiej strony - czy trzeba wymagać czegoś więcej od ocierającego się o S-F kina akcji? To znaczy, jeśli ktoś chce głębi, niech sobie ogląda Felliniego. W końcu facet w złoto-czerwonej zbroi na okładce dramatu psychologicznego raczej nie sugeruje (choć różne dziwactwa się zdarzają).
Właściwie to w tym miejscu kończę tę recenzję. Po prostu nie mam nic więcej do dodania. Polecam każdemu, kto poszukuje sposobu na spędzenie przed ekranem piątkowego wieczoru. To wszystko.

Ocena końcowa:
7/10

Inni


Tak więc zacznę od tego, że nigdy nie zaczyna się zdań od tak więc. Nie, zaraz, to nie tak miało być.
Tak więc zacznę od tego, że byłem solidnie uprzedzony do tego filmu. Zhiszpańszczona historyjka o duchach, do tego z Nicole Kidman w roli głównej? Oczekiwałem w najlepszym wypadku głupawego, bezbolesnego dreszczowca.
I, jak można już się domyśleć z tego, że to piszę, zostałem bardzo mile zaskoczony.
"Inni" to naprawdę solidny horror. Oczywiście, fabuła jest raczej oklepana (z wyjątkiem naprawdę zwalającego z nóg zakończenia - miałem je zaspoilowane a i tak zmiotło mój mózg jak kosiarka przejeżdżająca po małym, słodkim, puchatym króliczku*), ale jej wykonanie jest praktycznie bezbłędne.
A więc po pierwsze - pani Kidman, którą generalnie uważam za aktoreczkę raczej pozbawioną talentu, tutaj przeszła samą siebie. Cytując klasyka: naaaaaaajs.
Poza tym gra aktorska jest... Po prostu przyzwoita. Pewnie, można by się od biedy czepiać kreacji dziecięcych, zwłaszcza chłopca, ale czepialstwo też powinno mieć swoje granice. Bądź co bądź nawet pod tym względem było raczej bezboleśnie.
Muzyka solidna. Niezbyt wpadająca w ucho, ale dopasowana do atmosfery.
A, właśnie, atmosfera. Powiem tak: jest gotycko. Gotycko jak jasna cholera. Dzieci uczulone na światło były idealnym pretekstem do utrzymania każdego rodzaju mroku i wykorzystano go w pełni. Jest ciemno, jest mrocznie (żeby nie powiedzieć: mhrocznie) a atmosfera jest ciężka i konkretna jak mieszanka wódki ze smołą. Zdołano uzyskać dokładnie to, czego nieudolną imitację zawarł Del Toro w "Labiryncie Fauna".
I to by właściwie było na tyle. Żeby się w pełni rozpisać nad tym, jak świetny był to film i dlaczego, musiałbym zarzucić potężnym spoilerem, większym nawet od tego, który sam sobie zaaplikowałem. Więc tylko mówię: polecam. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. Film z miejsca wywalczył sobie naprawdę wysoką pozycję na moim osobistym rankingu horrorów - i podejrzewam, że nie tylko na moim.

Ocena końcowa:
8/10

*Na wszelkie zarzuty odnośnie mojego zdrowia psychicznego i jego związku z wszelkiego rodzaju sadystycznymi metaforami niniejszym oficjalnie odpowiadam - oj tam, oj tam.

Gia


"Gię" tak naprawdę najlepiej opisuje gatunek, do którego przynależy - dramat biograficzny.
Jest coś takiego z tymi wszystkimi dramatami biograficznymi, że choć różnią się w szczegółach, wiele cech mają wspólnych. Nieważne, czy mowa o Gandhim czy o Morrisonie, o Janie Pawle II czy Mozarcie - nieważne nawet, czy film jest dobrze zrealizowany, czy nie. Pewne cechy pozostają identyczne.
Jak choćby to, że prawie nigdy (jak dotąd jedynym odstępstwem od tej reguły było "Jak zostać królem") nie dba się o jakość obsady drugoplanowej. Albo ciągłe robienie z głównego bohatera najgłębszej i najbardziej nieszczęśliwej osoby na świecie: Gandhiego zżera patriotyzm, papieża troska o dobro Kościoła, Morrisona heroina, a Mozarta nieudolność życiowa.
No i oczywiście kontrastowe pokazanie tego, jak żył zanim był sławny. Mamy więc Gandhiego jako pomniejszego urzędasa, Wojtyłę jako wykładowcę filozofii, Morrisona jako lokalnego wokalistę w Phoenix czy Mozarta jako "cudowne dziecko" salonów.
Jakby ktoś miał jakieś wątpliwości, "Gia" nie odstępuje od ani jednej z zasad rządzących dramatem biograficznym.
Co dobrego? No cóż, doskonała rola Angeliny Jollie - naprawdę można zapomnieć że to tylko aktorka.
I, powiedzmy sobie szczerze, jest to jedyna dobra rola w filmie. Pozostałe są cholernie sztuczne - zwłaszcza kochanka Gii, Linda (co ty wieeesz o pozowaaniu?*) odegrana jest nieprawdopodobnie sztucznie. Ale cóż - film biograficzny.
Muzyka zupełnie znośna, choć może miejscami cokolwiek przesadzona. Nie mam się czego czepić w tym względzie.
Fabuła - no cóż, mówiąc patetycznie, podyktowana przez życie, ale - z nielicznymi wpadkami w postaci przeskakiwania zbyt dużych okresów czasu, co trochę zgrzyta po spójności - poprowadzona raczej dobrze.
Osobiście strasznie mi się spodobała konwencja w jakiej rozpoczyna się i zaczyna film - zbliżenia na pokrywaną makijażem twarz Gii wyświetlone na początku, powtórzone zostają tuż przed zakończeniem, okraszone jednak innym komentarzem - o ile za pierwszym razem sugerują przygotowania do wyjścia na wybieg, o tyle za drugim jest to przygotowanie zwłok modelki do pogrzebu. Może to i pretensjonalne, ale efektowne jak cholera.
Takich pretensjonalności mamy tutaj zresztą mnóstwo, jak choćby wplecione w narrację fragmenty z pamiętnika bohaterki czy wszystkie teksty o tym, jak to ona się cholernie wszystkiego boi... Ale cóż - film biograficzny.
Generalnie warto zobaczyć. Szczególnie polecam tym, którzy po obejrzeniu, pożal się Boże, "Mr. & Mrs. Smith" nie mogą uwierzyć, że Angelina Jollie jest dobrą aktorką. Sam należałem do tej kategorii - dopóki nie obejrzałem "Gii".

Ocena końcowa:
8/10

*Musiałem.