sobota, 29 października 2011

Alladyn


To był bardzo dobry film.
Właściwie na tym jednym zdaniu mógłbym zakończyć niniejszą recenzję. Ale równie dobrze mogę go rozłożyć na czynniki pierwsze, aby wykazać tego zdania prawdziwość.
Po pierwsze - bohaterowie. Może i ładowanie złodzieja na głównego bohatera pozytywnego bajki dla dzieci nie jest zbyt fortunnym pomysłem, ale - na litość! - ileż można znieść tych disneyowskich książąt bez żadnej skazy na honorze?
Jasmin z kolei jest już dość standardową disneyowską księżniczką. Nie ma jakiejś specjalnej różnicy między nią a Śnieżką, Aurorą, Ariel, Bellą, a nawet, jeśli pominiemy sprawy fizyczne, Nalą. Czyni to jednak także i tę postać strawną - ot, jeszcze jedna bezbarwna ukochana głównego bohatera.
Czarny charakter, wezyr Javar, prezentuje się... Nieźle. To znaczy, wygląda i brzmi mrocznie i złowieszczo, dopóki człowiek nie przyjrzy mu się dokładnie. Wtedy zauważa się, że postać jest kompletnie nieproporcjonalna - bardziej nawet niż Jasmin, której talia jest cieńsza od ręki - a twarz... Jakaś taka małpia. Ale ogólnie - jestem na tak.
To co, niestety, psuje nieco postać Javara, siedzi na jego ramieniu. Papuga. Ta pieprzona, elementowokomiczna do granic niemożliwości, papuga. Papuga wypowiadająca największe suchary w historii kina. Papuga skrzecząca tak, że ma się ochotę ją oskubać i usmażyć. Papuga tak totalnie niepotrzebna, że doprawdy nie wiem, co za idiota wpadł na pomysł władowania jej do filmu. Szczególnie, że były w nim już dwie postaci komiczne (małpka Abu i Dżin).
A właśnie, Dżin. Chyba pierwszy disneyowski bohater komiczny, którego nie miałem ochoty zamordować w trakcie oglądania filmu. Wygląd ma nieco denerwujący, ale już sama postać, jak również dubbing (Robin Williams wiele zyskuje, gdy nie widzi się na ekranie jego uśmiechniętej gęby) wypadły bardzo dobrze.
Po drugie - muzyka. Nie wiem, co brali twórcy tego filmu, kiedy wpadli na pomysł okraszenia "Aladyna" jazzowymi kawałkami, ale bardzo chciałbym spotkać dilera. Bo pomysł był świetny. Piosenki wpadają w ucho, nie są przesłodzone ani kakofoniczne.
Po trzecie - historia. Twórcy naprawdę przyłożyli się do przerobienia "Aladyna" na bajkę dla dzieci i, choć zmienili praktycznie wszystko, nadal znać tam coś z oryginału - czego nie można powiedzieć, dajmy na to, o "Księdze dżungli".
Podsumowując - polecam. Jako odtrutkę po różnorakich ambitnych i pseudo-ambitnych filmach warto sobie obejrzeć solidną, disnejną baję. A tym właśnie jest "Aladyn".


Ocena końcowa:
8/10

czwartek, 27 października 2011

Juno


"Juno" jest jak dla mnie jednym z największych pozytywnych zaskoczeń, jakie ekran mi zaserwował.
Zapowiadało się na kiczowatą komedię familijną, a wykonano... Niekiczowatą komedię familijną. Tak, wiem, to brzmi jak oksymoron. Ale to prawda.
Historia w "Juno" jest opowiedziana oszczędnie i ze smakiem - to po pierwsze. Naprawdę rzadko zdarza się to w amerykańskich filmach, szczególnie komediowych. Ekran zwykle aż miga od zbędnych eksplozji czy scen imprezowych (zależnie od miejsca, gdzie rozgrywa się film). Tutaj - wszystko po cichu, na spokojnie. Najlepiej o filmie świadczy sam opening: dwie minuty Juno idzie drogą popijając sok z kolosalnych rozmiarów butli. W tle jakaś smętnawa ballada. Tyle.
Ten nastrój zostaje utrzymany przez cały praktycznie film. Czy to sprawia że jest nudny? W żadnym razie - humor sytuacyjny i gagi słowne serwowane są widzowi od samego początku do samego końca. I to, powiedziałbym, na całkiem wysokim poziomie.
Druga sprawa - sama fabuła. Bez fajerwerków, bez zbędnego mnożenia wątków, bez szczególnie dramatycznych czy nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Bez napięcia, na spokojnie, twórcy filmu dawkują nam historię ciężarnej dziewczyny i przyszłej rodziny zastępczej jej dziecka.
I wreszcie trzecia sprawa - aktorzy. A właściwie powinienem powiedzieć: aktorka. Większość obsady gra... Znośnie, na poziomie dobrej amerykańskiej komedii. Za to odtwórczyni głównej roli jest przegenialna. Z miną pod tytułem "tak w gruncie rzeczy wszystko to mam w dupie" potrafi wyrazić taką gamę uczuć, że sam Pacino by się nie powstydził. Mam nadzieję, że w Hollywoodzie nie zmarnują takiego talentu - bo ta pani ma predyspozycje do zostania gwiazdą na miarę Natalie Portman.
Wady? Właściwie nie zauważyłem. Może tylko chłopak Juno został odegrany nieco sztucznie, ale to na tyle drugoplanowa postać, że można go znieść. I właściwie... To tyle.
Film polecam z całego serca (i połowy wątroby)!

Ocena końcowa:
9/10

poniedziałek, 10 października 2011

Proces (wersja z 1993)


Wiele rozbieżności z oryginałem, za to idealnie zachowany klimat. Film nieprzegadany, za to z częstymi dłużyznami. Występuje Anthony Hopkins, którego nie znoszę, ale gra zadziwiająco dobrze.
Zdecydowanie, do tego filmu mam bardzo mieszane uczucia.
Akcja jest dużo mniej surrealistycznie ukazana niż w powieści i to bym przypisał jako minus. Pan Jones bierze to wszystko nieco zbyt na poważnie i trochę za dużo chce przekazać, przez co miejscami otrzymujemy metafizyczny miszmasz bez ładu i składu. Miszmasz całkiem sympatyczny, ale na dłuższą metę nużący.
Doskonale, trzeba przyznać, odtworzony został sam Józef K. MacLachlan gra... Oszczędnie. A, należy dodać, w moich ustach jest to wyraz najwyższego uznania dla aktora. A ten jest tego uznania niewątpliwie godzien. Może nie pochodzi z najwyższej półki, ale ma predyspozycje, aby na tę półkę się wspiąć.
A skoro już jesteśmy przy grze aktorskiej - zachwyciła mnie rola Hopkinsa. Autentycznie mnie zachwyciła. Pewnie, trwało to może 15 minut pod koniec, więc ładowanie tego aktora na plakaty trąciło komerchą na kilometr, ale ten właśnie kwadrans naprawdę poprawił moje mniemanie o panu Anthonym (które to mniemanie po "Milczeniu owiec" było bardzo, bardzo, bardzo niskie) i skłania mnie do rozejrzenia się jeszcze za filmami, w których występuje.
Poza tym aktorzy znośni, ale bez ekscesów negatywnych ani pozytywnych. Może warto tu wspomnieć o występie Polly Walker, aczkolwiek wiele do grania to akurat ona nie miała.
Muzyka... Występuje. Tyle mam na ten temat do powiedzenia. Jest jedną z tych nijakich ścieżek dźwiękowych, o których zapomina się jeszcze w trakcie ich słuchania.
Scenariusz - świetny. Dialogi brzmią tam naturalnie, gdzie mają brzmieć naturalnie i tyle w tym temacie.
Ocena ogólna to jednak szkolna czwóra. Dlaczego nie piątka? Bo film niedociągnięcia swoje ma. Wspomniane dłużyzny dają się we znaki coraz bardziej, co jest tym bardziej irytujące, że zakończenie naprawdę warto zobaczyć. Generalnie opieram się na zasadzie, że film nie powinien być nudny. Nie mówię zaraz, że musi się koniecznie coś w nim dziać - w takim "Milczeniu" Bergmana nie działo się nic, a było genialne. Ale jeśli film nie posiada fabuły (lub posiada jej za mało) to powinien mieć czym to nadrobić. "Proces" nie bardzo się stosował do tej reguły.
Mimo wszystko, warto zobaczyć. I tego się trzymajmy.

Ocena końcowa:
7/10

niedziela, 2 października 2011

Labirynt Fauna


"Labirynt Fauna" to film, na który strasznie się zapalałem. Wszystko, co o nim słyszałem było pozytywne i przed oczami mojej wyobraźni malował się wreszcie naprawdę ambitny horror. Oczywiście, Guilermo del Toro ma poglądy lewicowe, więc nieuniknione były przekłamania historyczne pod tytułem "frankiści byli bezwzględnymi potworami, natomiast komuniści bohaterskimi bojownikami o wolność", ale byłem w stanie nawet to wybaczyć, szczególnie, że wątek historyczny nie miał być głównym wątkiem filmu, a jedynie otoczką - równie dobrze mogłem sobie wyobrazić, że to się dzieje w III Rzeszy, a ściganymi przez złego oficera nie są komuniści, a działacze ŻOB czy AK. Zresztą wówczas nawet komuniści by od biedy przeszli.
Ale mniejsza z tym. Co oferuje film, gdzie jest to ambitne przesłanie, które zapewniło mu tak olbrzymią oglądalność i przychylność większości krytyków filmowych?
Otóż nie wiem, może miałem zbyt wysokie oczekiwania czy co, ale ja takowego przesłania tam nie zauważyłem.
Zauważyłem za to ogromną ilość taniego efekciarstwa, które najwyraźniej miało zatuszować jego brak. Del Toro bawi się na przemian w parapsychologię i w tanią symbolikę, jedną z tych, w których, wedle słów Terry'ego Pratchetta, symbol nie musi symbolizować nic konkretnego, tylko po prostu być symbolem.
Jakby tego było mało, gra aktorska leży i kwiczy. Albo raczej - byłaby doskonała dla pastiszu czy parodii tego rodzaju filmów, ale dla poważnego horroru czy dramatu psychologicznego jest śmiechu warta. I nie wiem, na ile jest to wina samych aktorów, a na ile wina tego, że zwyczajnie nie mieli wiele do odegrania.
Bo tutaj przechodzimy do następnej wady filmu - bohaterowie są nieprawdopodobnie wprost płascy.
Na przykład oficer jest zły - więc promieniuje tym złem jako ten Gargamel, acz bez jego wdzięku - jak się uśmiecha, to zjadliwie, jak krzyczy to przeraźliwie. Nikomu by nie zaszkodziło, gdyby jego osobowość była bardziej rozbudowana niż "jestem zły i koniec".
Jego kompletnym negatywem jest jego żona - sflaczała, uległa i lekko zbzikowana, przypomina jakąś odległą przodkinię Luny Lovegood - tylko, podobnie jak w przypadku oficera i Gargamela - bez wdzięku tej ostatniej. Na litość, ta postać jest tak przesłodzona, że każdy akt agresji wobec niej przyjmuję niemal z ulgą.
Ale ta zwariowana parka okazuje się pełna bergmanowskich wątpliwości i głęboka jak ponure symbole Burtona jeśli ją zestawimy z trzecią, główną bohaterką tego dzieła - tą nieznośną, nieznośną, po trzykroć nieznośną dziewczynką, której zachowanie jest tak totalnie nierealistyczne (nawet jak na osobę, która rozmawia z wróżkami) a gra aktorska tak totalnie... No, nieobecna (nawet jak na wiek aktorki), że jedyne porównanie, jakie mi przychodzi na myśl to żeńska wersja tego cholernego chłopczyka z "Lśnienia". Tyle że tamten miał przynajmniej za tatuśka Nicholsona, który mocno podbijał poziom filmu.
Oczywiście, Guilermo del Toro wcale nie miał zamiaru nawiązywać do "Lśnienia": dziewczynka, noc, Faun... Podziałało to na wyobraźnię reżysera i postanowił władować w to wszystko na kija komukolwiek potrzebne nawiązania do "Opowieści z Narnii", a od czasu do czasu też do "Alicji w Krainie Czarów". Nie wiem, czy mu się wydawało, że w ten sposób film będzie głębszy, czy też zadowoli co mniej ambitnych wyłapywaczy "smaczków", czy też zwyczajnie nie mógł się powstrzymać, ale prawdopodobnie wszystko po trochu.
Podsumowując: ten film jest zły. Chyba już wolę dzieła Uwe Bolla, jako że ów przynajmniej nie pretendował do głębi. Del Toro pretendował i mu się nie udało. I tym gorszy jest ten film. Jedyne co go trochę ratuje w moich oczach to całkiem ładna muzyka - niestety kiepsko wykorzystana. Zdecydowanie wolałbym jej słuchać z czymś lepszym niż ten gniot przesuwający mi się przed oczami.
Jestem na nie.

Ocena końcowa:
3+/10