środa, 29 lutego 2012

Artysta


No cóż, główny Oscar dla tego filmu był absolutną oczywistością - to była chyba jedyna statuetka (może poza charakteryzacją), która nawet odrobinę mnie nie zaskoczyła. Nie zmienia to jednak faktu, że na miejscu Akademii jednak w życiu nie dałby statuetki temu filmowi - nie za najlepszy film roku. Wahałbym się, jak sądzę, między "Rzezią" a "Dziewczyną z tatuażem", z naciskiem na "Rzeź".
Gra aktorska, od czego pragnę zacząć, była świetna. George Valentin został zagrany z klasą i elegancją - tej roli nie mam zdecydowanie nic do zarzucenia. Rola jego kochanki i protegowanej, Peppy Miller, już miejscami była nieco zbyt pretensjonalna, ale biorąc pod uwagę ogólne założenia filmu, pretensjonalność ta była jak najbardziej do zniesienia.
Fabuła była poprowadzona całkiem zgrabnie, bez nadmiernego gonienia do przodu, ale i bez szczególnych dłużyzn - może tylko trochę z początku, ale nic, co mogłoby znacznie zakłócić odbiór filmu nie nastąpiło.
Także muzyka była świetnie zrobiona i dopasowana do ogólnego klimatu filmu - aż się chwilami zapomina, że to dzieło zeszłoroczne, a nie prawdziwy film niemy - to ostatnie wrażenie zresztą było sporą zasługą zdjęć, za które Oscar się filmowi jak najbardziej należał (a otrzymał go cholerny "Hugo i jego wynalazek").
Dlaczego więc uważam, że statuetka za najlepszy film roku dla "Artysty" był niezasłużona?
Bo nie ma w nim krzyny oryginalności. Pewnie, stworzenie niemego filmu w XXI wieku wymagało pewnej odwagi, ale... Stworzenie czarno-białego filmu biograficznego o słynnym filmowcu (fikcyjnym czy autentycznym, sprawa drugorzędna) w stylu jego epoki, połączone ze świadomie przerysowaną historią miłosną? Poważnie? Nic wam to nie mówi?
Jeśli nie, podam podpowiedź. Brzmi ona: "Ed Wood".
Tak, praktycznie cała oś filmu jest zerżnięta bezwstydnie z kultowego filmu Tima Burtona. Co więcej, nawet motyw "cisza przez cały film, a na końcu głosy" nie jest oryginalnym pomysłem, a jedynie twórczą przeróbką tego, co Tarkowski zrobił z kolorami w "Rublowie" - tym razem fonia zamiast wizji.
Czy to czyni "Artystę" złym filmem? Nie. Czy rzeczywiście był on najlepszym filmem 2011? Też nie. Warto go jednak poznać, choćby po to, żeby zobaczyć, jakież to dzieło aż tak pojechało po sentymentach członkom Akademii.

Ocena końcowa:
8/10

wtorek, 28 lutego 2012

Hugo i jego wynalazek


Na wstępie, zanim zacznę narzekanie na sam film, który ssie jak chyba żaden nagrodzony taką ilością Oscarów (poważnie, jest gorszy chyba nawet od "Slumdoga"), pragnę zaznaczyć, że polski tytuł nie ma najmniejszego sensu, gdyż przez cały film Hugo nic nie wynajduje. Ale to tylko taka mała dygresja na wstępie.
Ten film ssie.
Weźmy Spielberga. Wsadźmy go do słoika i pozwólmy, żeby skisł i spleśniał. Następnie dorzućmy szczyptę Pixaru i posypkę z kiepskich filmów biograficznych. Zaczekajmy dwie godziny i mamy "Huga i jego wynalazek". Nie mam pojęcia, co członkowie Akademii brali, gdy przyznawali mu 5 (5!) Oscarów, w tym jednego za efekty specjalne (które ssą, podobnie jak cała reszta tego gniota), ale to musiało być mocne.
Sam nie wiem, od czego zacząć, bo po prostu nie mogę znaleźć żadnego elementu tego filmu, który by był w porządku.
Fabuła ssie. Jest familijnym opowiadankiem o Człowieku Który Stracił Marzenia i Dzielnym Chłopcu Który Mu Je Przywraca, i to kiepsko zinterpretowanym.
Gra aktorska ssie. Że Hugo i jego przyjaciółka będą ssać, to było oczywiste, bo w końcu są dziećmi w amerykańskim filmie familijnym, ale ssie też cała reszta obsady.
Muzyka ssie. Ciężko mi pisać o muzyce, ale po prostu... Ssie.
Efekty specjalne, jak już wspominałem, ssą. Scena, w której ojciec Huga płonie w pożarze jest tak radośnie nierealistycznie zrobiona, że zamiast grozy czy smutku wywołuje histeryczny śmiech.
Humor ssie, skoro już o śmiechu mowa. Oparty jest na gagach w rodzaju "u, ha, ha, żandarm złamał sobie nogę". Flip i Flap byli bardziej wyrafinowani.
Bohaterowie ssą. Irytujący, mazgajowaty dzieciak i dziewczynka z obsesją na punkcie przygód (nieuchronne skojarzenia z "Zadziwiającym Maurycym..." Pratchetta, tyle że tam to był tylko głupi dowcip, a tutaj jest to jeden z głównych wątków filmu).
Nie mam pojęcia, nie wiem, czemu tylu ludziom podobał się ten gniot. Ja kląłem przy każdej kolejnej, pretensjonalnej do bólu i ogranej w setkach innych familijniaków scenie. Jedyne, co mogę przypisać na plus to design robota - zerżnięty żywcem z "Syberii" (nawet mówią o nim per "automat", zamiast "robot"), ale dzięki temu fajnie wygląda.
Nie poleciłbym tego szkaradzieństwa nikomu. A panom z Akademii poleciłbym miły urlop w górach.

Ocena końcowa:
4/10

niedziela, 26 lutego 2012

Ratatuj


Czasami zdarzają się filmy tak złe, że po prostu nie wiem od czego zacząć recenzję. Filmy szokująco, przerażająco złe. Filmy, które wychodzą ze złych założeń i dążą najgorszą z możliwych dróg.
Złych filmów Disney'a czy Pixaru jest sporo, ich złych podróbek - cała masa. Ale żaden z tych potworków, żaden nie wgniótł mnie w ziemię tak bardzo, jak zrobił to "Ratatuj".
I nawet nie chodzi o sprawy techniczne. Animacja jest bardzo ładna (choć za cholerę nie mogę zrozumieć, skąd animatorom przyszła do głowy myśl, że szczury są niebieskie), a i dubbingowi nie mam nic do zarzucenia.
Problem w tym, że skopano całą resztę.
Fabuła jest po prostu niesamowicie, nieobliczalnie, nieznośnie głupia. I nie mam na myśli tego przyjemnego, świadomego rodzaju głupoty, jaki Pixar zwykł nam serwować - taką głupotę w niektórych filmach, jak choćby "Shreku" czy "Iniemamocnych" zdołano przemienić w zaletę, tworząc naprawdę dobre komedie.
Nie, mam na myśli przygniatającą, walącą po pysku głupotę, głupotę, która próbuje angażować emocjonalnie, ale jej nie wychodzi. Głupotę absolutną, głupotę ekstremalną, głupotę głupot.
Ale może przejdę do rzeczy. Specjalnie streszczę fabułę, aby, w razie gdyby niniejszą recenzję czytał ktoś, kto nie oglądał filmu, wiedział, z czym może mieć do czynienia. Będą spoilery, ale tak po prawdzie... Nie ma czego psuć. Mimo to, oddzielam streszczenie dwoma enterami, coby w razie czego można je było ominąć.

Szczur jest genialnym kucharzem, bo przeczytał książkę słynnego szefa kuchni, który twierdził, że "każdy może gotować". Szef kuchni został zniszczony negatywnymi recenzjami złego, bezdusznego, podłego, nieludzkiego i okrutnego krytyka, pana Ego i umarł z rozpaczy. Szczur zgaduje się z Languinim, życiowym nieudacznikiem z wyjątkowo wielkim nosem, i sterując jego ruchami dzięki pociąganiu odpowiednich włosów na jego głowie (nie, to nie ma żadnego sensu) czyni z niego najwspanialszego kucharza w Paryżu. Jego karierę chce zmiażdżyć zły, bezduszny, podły, nieludzki i okrutny szef kuchni, który chce przejąć kontrolę nad restauracją, a podejrzewa, że Languini jest nieślubnym synem - i tym samym spadkobiercą - jego poprzednika. Oczywiście ma rację, szczur kradnie dokumenty za tym przemawiające i czyni Languiniego szefem kuchni, złego, bezdusznego, podłego, nieludzkiego i okrutnego poprzedniego szefa kuchni zaś - bezrobotnym, a następnie spektakularnie kłóci się z Languinim, który zachowuje się jak skończony dupek. Właśnie wtedy do restauracji przychodzi zły, bezduszny, podły, nieludzki i okrutny krytyk Ego, a szczur z wrażenia wraca do restauracji, żeby mimo wszystko pomóc Languiniemu. Ten, jako że jest nie tylko dupkiem, ale też skończonym idiotą, mówi swoim podwładnym, że przez cały czas był sterowany przez szczura, ci zaś reagują tak, jak zareagowałby każdy rozsądny człowiek - rzucają pracę, więc Languini, jego dziewczyna i stado szczurów obsługują krytyka, któremu się przypomina dzieciństwo i nagle idiocieje. Następnie restaurację zamyka inspekcja sanitarna, a Ego traci pracę, ale Languini z dziewczyną i szczurem zakłada mały barek a Ego zostaje drobnym acz szczęśliwym przedsiębiorcą, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bla, bla, bla.

Oł. Maj. Gad.
To było po prostu przerażające. I jeśli by kto pomyślał, że w filmie to wyglądało choćby odrobinę mniej głupio niż brzmiało w streszczeniu, myliłby się. Napisałem je świadomie, by przekazać choćby przedsmak idiotyzmu, jaki ten gniot ze sobą niesie, ale tak naprawdę nie przekazałem z niego nawet połowy. Tutaj każda scena jest głupia, każda postać jest tanią podróbką lepszych disneyowskich postaci, każdy żart jest ograny i irytujący.
Przykład? Proszę! Pijany Languini tłumaczący, złemu, bezdusznemu, podłemu, nieludzkiemu i okrutnemu szefowi kuchni, że nazwa ratatuoille nie jest apetyczna, bo kojarzy mu się ze szczurami jest przezabawny, prawda? Twórcy tego filmu najwyraźniej tak uważali, bo uczynili go tytułowym!
A najgorsze jest to, że ten film robi nadzieję. Przez cały czas liczy się na zabawną puentę, na odrobinę autoironii, przynajmniej na niejednowymiarowe potraktowanie postaci - takiego! To się po prostu robi z każdą minutą coraz bardziej wulgarnie, niesmacznie i obrzydliwie głupie.
Nie polecam nikomu tego filmu. Jeśli nie chcecie, by wasz mózg został zgwałcony w brudnym bagnie szczurzych wymiocin, nie oglądajcie go. Jest zły. Powszechnie pozytywny odbiór tego koszmaru jest dla mnie czymś absolutnie szokującym. Takich filmów robić się nie powinno.

Ocena końcowa:
2/10

Jestem przy tobie


Sam nie wiem dlaczego, naprawdę podchodzą mi filmy z Bollywood. Są - w większości - kiczowatymi potworkami kina romantycznego, sensacyjnego, bądź - najczęściej - obydwu naraz, opartymi wyłącznie na (zazwyczaj) dobrej muzyce i (czasami) dobrej grze aktorskiej, ale nie sposób nie czerpać z nich pewnej dziwacznej formy przyjemności.
Najlepszym jednak, co wychodzi z Bollywood, są komedie. I nie mówię tu o komediach romantycznych, co to to nie - było kilka dobrych, ale nic szczególnego, tak po wyzbytej sentymentów prawdzie - chyba że wliczymy filmy Karana Johara, ale u niego naprawdę ciężko się czasami zorientować, kiedy żartuje, a kiedy nie. To znaczy, "Coś się dzieje" było szyderą solidną i niewątpliwą, ale już takie "Czasem słońce, czasem deszcz" chwilami robi się niepokojąco poważne.
Mówię o komediach akcji, pełnokrwistych parodiach filmów sensacyjnych zarówno rodem z Indii, jak i z Ameryki, tylko miejscami wyżywających się także na romansach. Tych było kilka, a chyba najbardziej spektakularną (może z wyjątkiem "Dona") było "Jestem przy tobie" w reżyserii słynnej choreografki nazwiskiem Farah Khan.
Główne role przypadają - już tutaj się zaczyna robić epicko - najpopularniejszemu aktorowi świata - Shah Rukhowi Khanowi - oraz byłej Miss World, Sushmicie Sen, z kolei czarnego charaktera zagrał słynny w Indiach gwiazdor, Sunil Shetty. Reszta aktorów raczej znana nie jest, choć fani gatunku zapewne zwróciliby jeszcze uwagę na niejaką Amritę Rao.
"Jestem przy tobie" jest po prostu bezwzględne. Nie uszanuje żadnej kliszy, żadnego taniego efektu, żadnej kiczowatej sceny. Mamy tu wszystko - skok do helikoptera z dachu eksplodującego budynku, pościg za samochodem na płonącej rykszy i skrzypków pojawiających się za każdym razem, gdy któryś z bohaterów widzi swoją ukochaną. Czy wspominałem już o przedramatyzowanej wojnie z terrorystami i cholernie-demonicznym czarnym charakterze (Shetty, nawiasem mówiąc, spisał się znakomicie)?
Muzyka jest świetna, a teledyski do piosenek perfidnie abstrakcyjne. Wątek miłosny starszawego dyrektora z równie starszawą nauczycielką, swoją drogą, okazał się nieoczekiwanie zabawny, głównie dzięki temu, że rozsądnie nie wysunięto go na pierwszy plan, a jedynie eksploatowano właśnie w teledyskach.
Czy polecam? Odpowiedź na to pytanie zdaje się być oczywista. Równie doskonała indyjska komedia nie pojawiła się - no cóż - do czasu następnego filmu Fary Khan, "Om Shanti Om", na którego temat rozpiszę się innym razem. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam!

Ocena końcowa:
8+/10

Anioł zagłady


Gdyby ktoś się mnie zapytał o przykład naprawdę, ale to naprawdę dziwnego filmu, wskazałbym mu "Anioła zagłady" bez zastanowienia. Gdyby ktoś się mnie zapytał o przykład naprawdę, ale to naprawdę genialnego filmu, wskazałbym mu "Anioła zagłady". Gdyby ktoś się mnie zapytał o przykład naprawdę, ale to naprawdę niepokojącego filmu, wskazałbym mu "Anioła zagłady".
"Anioł zagłady" to klasyk, mam wrażenie, nieco zapomniany. Osobiście natrafiłem na niego, tak po prawdzie tylko dlatego, że chciałem wreszcie ruszyć coś Buñuela, a z jego filmów ten miał najefektowniej brzmiący tytuł. Mam zresztą wrażenie, że tytuł ten został nadany głównie po to, żeby brzmieć efektownie, bo do fabuły ma się to nijak - chyba że za tytułowego anioła zagłady weźmiemy tego wyrzeźbionego na sterczącej w tle miejsca akcji szafie.
Pomysł na fabułę jest prosty acz surrealistyczny - zbiera się na eleganckim bankiecie tzw. "dobre towarzystwo" i w miarę trwania przyjęcia uświadamia sobie powoli, że nie może się zdobyć na opuszczenie sali bankietowej. Początkowe dziwaczne uprzedzenie stopniowo przemienia się w prawdziwą grozę i wszyscy uważają się za więźniów sali bankietowej. W miarę postępowania akcji wyłażą na wierzch różnorakie brudy zgromadzonych i stopniowo, powolutku ci uprzejmi ludzie w garniturach zmieniają się w zgraję obłąkanych troglodytów.
Gra aktorska nie powala, bo też nie ona jest najważniejsza w tym filmie, a rozbrzmiewający w tle niemy rechot reżysera, mającego, mam wrażenie, na celu ukazanie prawdziwe oblicza nie tylko hiszpańskiej arystokracji, ale "cywilizowanego" świata w ogóle.
To natomiast, co naprawdę zwala z nóg i wywołuje histeryczny śmiech to nie sam zarys fabuły, ale zakończenie - nie zdradzę go tu, powiem tyle, że wpasowuje się idealnie w schizofreniczną, dickowską atmosferę narastającą w ciągu całego seansu.
Sądzę, że to wszystko, co chciałbym powiedzieć o "Aniele zagłady". To po prostu trzeba zobaczyć, bo też opisać się tego arcydzieła tak naprawdę nie da. Sapienti sat.

Ocena końcowa:
10/10

Austin Powers


Abstrakcyjny, brytyjski humor i zrealizowany w amerykańskim stylu pastisz filmów o Bondzie w jednym filmie? To się musiało udać!
I udało się znakomicie - a efekt tej wybuchowej mieszanki to właśnie "Austin Powers", który może nie jest najbardziej błyskotliwą komedią, jaką w życiu widziałem, ale z pewnością jedną z najzabawniejszych.
Humor jest tu dosłownie wszędzie. Może miejscami ilość zastępuje jakość - bo w każdej dosłownie scenie pojawia się jakiś żart, a mniej więcej połowa z nich jest naprawdę dobra. Ale - to się sprawdza. To jest jeden z tych filmów, w trakcie których człowiek dusi się i krztusi ze śmiechu, bo po prostu nie ma nawet minuty przerwy na porządne odśmianie się i z kamienną twarzą oczekiwanie na następny gag. I - jestem zdecydowanie na tak. Komedia nie jest od tego, żeby mieć wartość artystyczną czy żeby być dopracowaną w każdym calu (choć oczywiście nie zawadzi, jeśli akurat jest), tylko po to, żeby bawić. A to się "Austinowi Powersowi" udaje doskonale.
Drugą rzeczą, na jaką chcę zwrócić uwagę, jest gra aktorska. W większości przypadków nie istnieje, z wyjątkiem dwójki głównych bohaterów - Austina Powersa i doktora Zło. W momencie, kiedy jeden aktor wciela się w dwóch głównych bohaterów i naprawdę można tego nie zauważyć, jest to znak, że albo naprawdę dobrze gra, albo goście od charakteryzacji odwalili kawał dobrej roboty. W tym przypadku miało miejsce jedno i drugie.
Właściwie to niewiele więcej można powiedzieć na temat tego filmu. Pewnie, mógłbym w tym miejscu zaspoilerować kilka co bardziej dziwacznych gagów, ale aż tak perfidny nie jestem. Dlatego po prostu - polecam.

Ocena końcowa:
8+/10

127 godzin

Niniejszą recenzję pragnę zacząć od stwierdzenia, że "127 godzin" jest filmem niezwykłym.
Nie mówię: "genialnym", bo też genialnym filmem nie jest. Nie ma ani specjalnie głębokiego przesłania, ani nawet nie zachwyca oryginalną fabułą - bo, choć oparta na faktach, zaserwowana w filmie historia wciąż jest oparta na schemacie "nieodpowiedzialnego dupka spotyka straszne zagrożenie, przez które staje się on odpowiedzialnym nie-dupkiem".
Jest filmem niezwykłym bo choć oglądając go, znałem zakończenie, a sądząc po tym, że nikt go nawet nie traktuje jako spoilera, chyba każdy, kto ten film oglądał, znał zakończenie - "127 godzin" wciąż potrafi angażować emocjonalnie.
Fabułę można więc streścić jednym zdaniem - facetowi przygniata rękę w górach, on przeżywa jakoś 5 dni z tą przygniecioną ręką a potem ją odrąbuje scyzorykiem żeby się uwolnić. Proste jak konstrukcja cepa.
A jednak jakimś cudem ogląda się to jak marzenie.
Gra aktorska, prawdę mówiąc, nie zachwyca. Nie mówię, że James Franco zagrał źle, ale nie zagrał też naprawdę dobrze. Tym dziwniejszym jest dla mnie fenomen tego filmu, że jest świetny mimo to, że praktycznie jedyny aktor (w każdym razie jedyny, który jest na ekranie dłużej niż 10 minut) nie jest jakimś geniuszem, tylko po prostu, że się tak pretensjonalnie wyrażę, dobrym rzemieślnikiem.
Może więc chodzi o scenariusz? Jest on (że się znowu wyrażę pretensjonalnie) pisany przez życie, ale to też nie to. To znaczy, nawet zakładając, że wszystkie kwestie są autentyczne, nie sądzę, aby nawet autentyczne wydarzenia po sfilmowaniu i montażu byłyby naprawdę interesujące. To znaczy, na litość, to po prostu facet z kamieniem na ręce!
A jednak wciąga. Wciąga jak cholera. Jakimś cudem.
Zero przesłania, zero akcji, zero zaskoczeń, zero oryginalności - to wszystko nie przeszkadza temu filmowi zapewnić widzowi dwie godziny dobrej rozrywki. Dziwaczne acz prawdziwe.

Ocena końcowa:
7+/10

piątek, 10 lutego 2012

W ciemności


Czasami trafia się na film wyjątkowy. A czasami po prostu na kawał dobrej roboty. "W ciemności" raczej nie jest tym pierwszym, za to tym drugim - z pewnością.
Powiem szczerze, że to mój pierwszy film Agnieszki Holland. Nasłuchałem się o niej wiele dobrego (kunszt filmowy, bardzo emocjonalne dzieła, itp.) jak i złego (polakożercza, zakłamuje historię, pretensjonalna, itd.) - i w efekcie jakoś mnie odrzucało od jej filmów, jako że wówczas byłoby koniecznością zabranie jednoznacznego głosu w sporze, w którym najprawdopodobniej obydwie strony mają rację.
"W ciemności" wiekopomnym dziełem bym nie nazwał. Co nie znaczy, że jest złym filmem.
Z pewnością wiele zyskuje na fakcie, że jest oparty na prawdziwej historii z czasów wojny, jak i na tym, że - z nielicznymi i raczej kilkuminutowymi wyjątkami, zwłaszcza pod koniec - opowiada ją w sposób bezpretensjonalny, bez zbędnego patosu, ale i bez jakiejś obłąkanej deheroizacji. Scenariusz jest napisany bardzo dobrze, choć nie powiem, że nie znalazło się w filmie kilka scen całkowicie zbędnych dla rozwoju akcji - prawdopodobnie miały służyć rozwojowi bohaterów, ale sądzę, że nie trzeba tego było robić kosztem fabuły. Tego typu błędy są jednak sporadyczne i nie przeszkadzają w czerpaniu przyjemności z seansu.
Jeśli chodzi o grę aktorską - Robert Więckiewicz zagrał znakomicie. Przeszedł samego siebie, po prostu stał się tym lwowskim zakapiorem i przeprowadził jego przemianę powolutku, od początku do samego końca. Poza nim... Poza nim, powiedzmy sobie jasno, gra aktorska w tym filmie nie istnieje. Ale on jeden wystarcza w zupełności.
Styl kręcenia jest tu jak w slasherze z lat 80. - domowe wnętrza kontrastujące z długimi, ciemnymi tunelami, efektowne ujęcia wody wlewającej się do kanałów... I znowu: leciutko pretensjonalnie, ale w gruncie rzeczy wszystko w porządku.
Na muzykę, prawdę mówiąc, zupełnie nie zwróciłem uwagi, ale już po tym samym mogę stwierdzić, że nie kłóciła się z ogólną atmosferą filmu.
Co zgrzytało? Tutaj będzie mała dygresja - po prostu dość ironiczne mi się wydaje zadedykowanie filmu opowiadającego o takich wydarzeniach Markowi Edelmanowi, człowiekowi, który - jak można wyczytać z jego własnych wspomnień - bynajmniej się heroizmem nie popisał, ani w trakcie, ani po wojnie. Ale to tylko taka drobna uwaga człowieka wpienionego lekturą "Zdążyć przed Panem Bogiem", w którym doktor Edelman praktycznie przyznaje się do uczestnictwa w selekcji ludzi wiezionych do obozu a na każde pytanie dziennikarki odnośnie tego, jak przeżył getto, odpowiada "Ty tam nie byłaś, Haniu, nic nie rozumiesz!".
Generalnie film warto obejrzeć i mimo kilku niedociągnięć mogę mu z czystym sumieniem i na ślepo kibicować w rywalizacji o Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny.

Ocena końcowa:
8/10

Sherlock Holmes: Gra Cieni


Ten film jest kontynuacją jednego z najbardziej epickich dzieł ostatnich lat. Szedłem na niego jakby to była piąta część "Piratów z Karaibów" - moje oczekiwania sięgały sufitu.
I co? I nie zawiodłem się. Ani odrobinę.
Powiem więcej: pod wieloma względami "Gra cieni" jest jeszcze bardziej dopracowana od oryginalnego "Sherlocka Holmesa". Lepsze efekty specjalne, lepsze sceny walki, jeszcze bardziej sparrowowaty tytułowy bohater i nawet doktor Watson zyskuje jakby odrobinę osobowości.
Zmienia się, oczywiście, czarny charakter - i jest to zmiana, jeśli można tak powiedzieć w tym kontekście, na dobre. Profesor Moriarty nie jest ani masonem, ani satanistą, co sprawia, że postać ta nie jest - w przeciwieństwie do lorda Blackwooda - przerysowana niczym nieme wersje Drakuli.
Wszystkie dobre elementy pierwszego filmu tutaj są kontynuowane. Epicki rozmach, ciekawa intryga, absurdalny humor - nie zapomniano o niczym. Znajdzie się nawet pewne silne odniesienie fabularne do oryginalnego opowiadania Conan-Doyle'a, choć żeby je konkretnie wymienić, musiałbym zarzucić potężnym spoilerem. No i znowu są te cudne napisy końcowe. Wiem, że to dziwne wychwalać napisy końcowe, ale są naprawdę zrobione starannie i z klasą. I świetną muzyką w tle.
Wady? Jedna. Przekornie będzie to coś, co wiele recenzji tego filmu wymienia jako zaletę i "odważne posunięcie". Uśmiercenie jednej z głównych postaci. I nie czepiałbym się, gdyby uśmiercono ją w okolicach zakończenia czy nawet gdzieś w środku, ale tak walnąć z miejsca widza w pysk na samym początku śmiercią pierwszoplanowego bohatera to jakby zacząć film na podstawie "Upadku Rycerza" od sceny, w której Bane łamie Batmanowi kręgosłup. Po prostu równie dobrze mogliby wyświetlić wielki napis "Sorry-Gregory, aktor wymówił współpracę".
Ale to tylko takie rutynowe czepianie się. Film jest świetny i polecam go każdemu z całego serca. W recenzji pierwszego "Sherlocka" napisałem, że tak powinno się robić filmy przygodowe - w tej więc piszę, że tak powinno się robić ich sequele!

Ocena końcowa:
8+/10

Sherlock Holmes


Miałem zamiar od razu zabrać się za recenzję kontynuacji "Sherlocka Holmesa", uznałem jednak, że warto wspomnieć wcześniej parę słów o oryginalnym filmie.
Mam dziwne podejrzenie, że samo twierdzenie "był epicki" nie liczy się jako recenzja, toteż poniżej wyliczam fakty, z których w naturalny sposób można to twierdzenie wyciągnąć.
A więc po pierwsze - sam Sherlock. Że Robert Downey w doskonały sposób odegra nawet najbardziej skopaną postać, wiadomo nie od dziś, ale w tym filmie otrzymał rolę skonstruowaną od początku do końca cudownie.
Nie zatracając kanonicznej sherlockowatości, filmowy detektyw znalazł się pod wyraźnym wpływem "Piratów z Karaibów" i cechy kapitana Sparrowa, jakie zyskał, sprawiają, że, w przeciwieństwie do kanonicznego, filmowego bohatera naprawdę da się lubić. Po prostu z bucowatego Angola z prozy Conan-Doyle'a twórcy filmu zrobili barwną i ekscentryczną osobistość, co do której naprawdę się czuje, dlaczego właśnie ona jest na pierwszym planie.
Doktor Watson w wykonaniu Jude'a Law z kolei skupiony jest, mam wrażenie, nie tyle na medycznej teraźniejszości, jak książkowy lekarz, co na jego wojskowej przeszłości. Także i ta postać wiele zyskuje, choć czasami mi się robiło tęskno do ostentacyjnie przygłupiego konowała z kanonicznych opowiadań.
Obsada drugoplanowa... Jeśli chodzi o Rachel McAdams, to ewidentnie stara się ona naśladować Helenę Bonham-Carter i nawet jej to wychodzi, choć sam fakt naśladowania nasuwa myśl, że Helcia zrobiłaby to lepiej.
Z kolei Mark Strong nie miał wiele do zagrania - to znaczy, jak się dostaje rolę masona-satanisty to raczej ciężko jest myśleć o subtelnej mimice i oszczędnej gestykulacji. Nie mam jednak na co narzekać w tym względzie.
Muzyka jest wspaniała. Po prostu idealnie oddaje holmesowy klimat. Podobnie zresztą jak imponujące napisy końcowe, z kadrami z filmu zmieniającymi się w książkowe ilustracje. Ktoś tam się naprawdę postarał.
Fabuła... Ujmę to tak: postać Holmesa nie jest jedynym, co w tym filmie jest pod wyraźnym wpływem "Piratów z Karaibów". Ale na litość - "Piraci z Karaibów" byli przecież epiccy, więc ich wpływ działa wciąż tylko na dobre.
Polecam ten film, polecam, i jeszcze raz polecam. Tak się robi filmy przygodowe. Tak się je w każdym razie powinno robić.

Ocena końcowa:
8+/10

REC


Po zapoznaniu się z wypocinami pana Del Toro straciłem cały swój zapał do hiszpańskiego kina grozy. Mimo to sięgnąłem po okryty dobrą sławą przebój tegoż - "REC".
Ten. Film. Był. Chory.
Poza tym był boski, wspaniały, przerażający i klimatyczny. Ale przede wszystkim pragnę zaznaczyć, że był chory. To znaczy - tutaj nie ma taryfy ulgowej. Zero cholernej umowności. Zero mrugnięć do widza, dystansu do opowiadanej historii, nadziei na happy end czy choćby naprawdę efektownego krojenia flaków, które mimo wszystko także przypomina odbiorcy, że to przecież w gruncie rzeczy tylko film, zabawa.
Nie, Hiszpanie poszli na całość. Mamy więc rozedrganą kamerę, zmieniającą się jakość obrazu, ciętą na grube plastry akcję i nastrój ciężkiej, niezawoalowanej grozy. Hołli szjet. Oglądałem ten film w biały dzień, z kubłem schłodzonej czekolady w ręku i słuchawkami w uszach. I autentycznie były momenty, w których z trudem powstrzymałem się od krzyku. I tak, mówię to ja, ten niedobry, nieczuły na nastrojowe filmy człowiek, który kilkakrotnie przysnął na "Lśnieniu" a "The Ring" oglądał partiami, bo był wprost niemożebnie nudny.
Ten film to czysty, chory schiz jakiegoś hiszpańskiego psychola. Mówię to śmiertelnie poważnie. Nie ma ani jednej minuty bez ciarek nerwowo dreptających po plecach - a jeśli jakaś się zdarzy, to znaczy że nawet ciarki uciekły.
I jest to o tyle dziwne, że sama opowiadana historia jest raczej banalna - nie chcę spoilować, ale podobnych były już setki i tysiące. Ale sposób, w jaki została opowiedziana oraz - co chyba w tym arcydziełku najważniejsze - perfekcyjna wprost gra aktorska - uczyniły z niej opowieść pełną skondensowanej, pełnokrwistej grozy.
Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. "REC" był zdecydowanie jednym z najlepszych horrorów, jakie widziałem w swoim życiu. I jednym z naprawdę niewielu filmów, którym nie jestem w stanie wytknąć żadnych rażących błędów czy wad. Po prostu - łał.

Ocena końcowa:
9/10

Ponyo


Ależ to było głupie. Nie, poważnie, to było strasznie głupie. Ja wiem, że bajka dla dzieci i Miyazaki i tak dalej, ale jednak fabuła tego filmu tak agresywnie nie ma sensu...
...że to aż szokujące, jak świetnie się go ogląda. To znaczy, to jest film o włochatej rybie, którą pomalowany na różowo Alice Cooper stara się powstrzymać przed przemianą w małą dziewczynkę i kokietowaniem pięciolatka, co ona stara się zrobić ponieważ, ehm, posmakowała ludzkiej krwi.
Może nieco to wszystko przerysowałem, ale tak to się mniej więcej przedstawia. A im dalej w las, tym głupiej.
I to by było na tyle, jeśli chodzi zarówno o zarys fabuły, jak i o wady tego filmu.
Animacja jest boska, jak zwykle u Miyazakiego. Wszystko jest tak płynne i szczegółowe, że po zakończeniu seansu realny świat wydaje się jakiś taki niedbały.
Postaci... No dobra, może i nie mają osobowości, a Ponyo (szczególnie w rybiej postaci) wygląda, jakby chciała zjeść czyjąś duszę, ale tutaj muszę postawić plusa za malkontencką babcię, która przez cały film wytykała wszystkie idiotyzmy fabuły i głupie zachowania pozostałych bohaterów, poczynając od "Ta ryba jest potworna", poprzez "Nie, Sosuke, nie sądzę, żeby ufanie obcemu, ubranemu na różowo facetowi, który twierdzi że jest ojcem twojej złotej rybki i chce cię zabrać do podwodnej krainy szczęśliwości było dobrym pomysłem", a kończąc na "WTF?" odmalowanym na jej twarzy przy zakończeniu. Miyazaki miał chyba jakiś atak autoironii albo co, w każdym razie było się przynajmniej z kim utożsamiać.
Dubbing raczej dobry, choć ciężko mi oceniać to japońskie bałakanie (oglądałem z napisami), choć dzieci, jak to dzieci, odegrane lekko pretensjonalnie.
Polecam z umiarkowanym entuzjazmem, bo Miyazakiego jednak stać na więcej, co udowodnił chociażby przy "Księżniczce Mononoke" czy "Ruchomym zamku Hauru", filmach nota bene równie pokręconych, co ten. Jednak jako susząca mózg rozrywka - "Ponyo" sprawdza się idealnie.

Ocena końcowa:
7/10

Dziewczyna z tatuażem


Na wstępie zaznaczę, że trylogii "Millenium" nie czytałem, toteż nie będę oceniać tego filmu pod względem wierności oryginałowi. Ze słyszenia wiem, że klimat się mniej więcej zgadza, choć film skupia się na nieco innych wątkach niż "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", ale to tylko ze słyszenia.
Słowem-klucz w przypadku "Dziewczyny z tatuażem" jest: klimat. To właśnie na tym ten film jedzie. Na ciężkim, ponurym, gotyckim klimacie, na zbrodniach, gwałtach, torturach, narkotykach i nastroju mrocznej tajemnicy.
Mógłbym co prawda po prostu napisać, że to film o dziennikarzu, który wspólnie ze swą babochłopią kochanką stara się odgadnąć, który z okolicznych nazistów od kilkudziesięciu lat morduje nastolatki, ale mam wrażenie, że to by nie oddało istoty rzeczy.
W każdym bądź razie gra aktorska jest świetna. Daniel Craig, jak zwykle w roli ponurego gliniarza... I tak, wiem, że w tym filmie jest dziennikarzem, ale ten facet nawet jak grał Jamesa Bonda wciąż był ponurym gliniarzem... I niejaka Mara Rooney w roli tytułowej dziewczyny z tatuażem, która wygląda jak mniej kobieca wersja Marilyna Mansona i zachowuje się jak komiksowy seryjny morderca, ale i tak jest pozytywną bohaterką.
Plus garstka aktorów grająca okolicznych nazistów, która gra jak to zwykli grywać aktorzy odtwarzający w kryminałach role podejrzanych - tak, by nie dało się odróżnić jednego od drugiego.
Fabuła... Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest głupia. Ale jest na tyle gotycko mroczna, że można jej to wybaczyć. I właściwie nie powinienem więcej dodawać, coby się od spoilerów uchronić.
Film ogląda się świetnie, choć ambitne dzieło to to nie jest. Chociaż chwilami całkiem nieźle udaje, że jest. Co nie zmienia faktu, że polecam i czekam na kontynuację może nie z niecierpliwością, ale ze sporym zainteresowaniem.

Ocena końcowa:
8+/10