poniedziałek, 2 stycznia 2012

American Pie


Ten film jest ciężkim przeżyciem. Poważnie, muszę na samym wstępie stwierdzić, że nie polecam go nikomu poza podobnymi sobie kinowymi masochistami, którzy zapewne w przeważającej części tak kompletnie-nie-smakowitego, bezdusznego, odrażającego i potwornego kąska mentalnego gówna już nie omieszkali skonsumować.
Bo tak, to jest jeden z tych filmów, które bolą. Gdyby nie to, że dzień przed jego obejrzeniem zaliczyłem "Kevina samego w domu" prawdopodobnie zaryzykowałbym stwierdzenie, że był to najgorszy film w moim życiu. W tej sytuacji ma zaszczytne drugie miejsce. Przed "Zmierzchem" i przed "Atomowym amantem", a to daje do myślenia, jak sądzę.
Poważnie, zastanawiam się i zastanawiam, próbuję wpaść na jakąkolwiek mocną stronę tego szajsu - i jedyną zaletą, jaka przychodzi mi do głowy jest: to nie jest "Kevin".
Skopano tu dosłownie wszystko.
Gra aktorska. Od tego chyba powinienem zacząć, prawda? No więc - nie powiem że nie występuje. Zdecydowanie tego nie powiem. Obraziłbym wówczas rzetelnie nieuprawiającego gry aktorskiej Roberta Pattisona. Jeśli sparklący Pattison wypada nieźle przy aktorach grających w filmie, to znaczy że czas się bać. 
Przy tych tutaj osobnikach (wstyd mi nazywać ich "aktorami") nie wypada nieźle. Przy nich wypada jak cholerny geniusz, drugi Al Pacino w okazywaniu uczuć, mistrz mimiki porównywalny z Deppem, naturalny, intrygujący, do tego charakteryzujący się nieprawdopodobną wprost charyzmą. Poważnie. Nie żartuję. Zbyt jestem przybity oglądaniem tego chłamu.
Muzyka - niedopasowana. Kompletnie. Patrząc na imponującą wprost listę piosenek w napisach - pojawia się tam nawet nazwisko Paula Simona! - można by przypuszczać, że chociaż jedna z nich zostanie użyta w adekwatny sposób. O naiwności ludzka.
Nie chcę już nawet wymieniać wszystkich niedociągnięć na tym tle, ale sposób w jaki sparodiowano "Absolwenta" za pomocą puszczenia w jednej ze scen fragmentu "Mrs Robinson" woła o pomstę do nieba. Nie mówię, że "Absolwent" był doskonałym filmem, ale to było po prostu niesmaczne.
Podobnie jak cała fabuła, tak swoją drogą. Kto chce poznać w pełni jej debilizm - nie, uwierzcie mi, nikt tego nie chce. Każdy pojedynczy wątek przyprawia o wymioty. Tak, właśnie. Nie o niesmak. O wymioty.
Ale hej, przecież masa amerykańskich komedii ma debilną fabułę, kiepską muzykę, denną grę aktorską i niesmaczne wątki, prawda? Choćby taki "Straszny film" (choć tam przynajmniej główna rola była świetnie odegrana) - na litość, trudno o coś bardziej niesmacznego, wulgarnego i głupiego niż "Straszny film" - a na "Strasznym filmie" niemal dosłownie płakałem ze śmiechu!
Nie, poważnie, nie ma na co liczyć.
Mam wrażenie, że gagi projektował ktoś, kto postanowił zrobić komedię dla gimnazjalistów i wiedział - ze stereotypów, artykułów, pogłosek - na czym polega gimnazjalne poczucie humoru, ale jednocześnie sam poczucia humoru nie posiadał (ani gimnazjalnego, ani jakiegokolwiek innego).
Więc tak, żarty tutaj polegają głównie na ładowaniu do co drugiej wypowiedzi seksualnych skojarzeń, sztucznego slangu, używanych nienaturalnie i bez pojęcia wulgaryzmów, krępującego humoru sytuacyjnego i - co najważniejsze - na wymownych gestach czynionych przez bohaterów bez przerwy - a kiedy mówię "bez przerwy" to mam na myśli: BEZ PRZERWY.
I to wszystko to są te bardziej udane gagi. Co prawda nie śmieszą, ale przynajmniej nie chce się od nich rzygać.
Czego nie można powiedzieć chociażby o scenie seksu z szarlotką. Albo o tej z pedofilską mamuśką. Albo o... Nie, to ponad moje siły.
Podsumowując - NIE! Gdyby ktoś dał wam do wyboru obejrzenie tego filmu albo wycięcie obu nerek - rozejrzyjcie się za drinkiem do popicia tabletki gwałtu. Ten film to zbronia dokonana na zdrowym rozsądku, dobrym smaku, poczuciu humoru, honorze Stanów Zjednoczonych i stuletniego dorobku kinematograficznego. To kastracja umysłu, zdeptanie śledziony, zniszczenie ostatnich resztek dzieciństwa. Najbardziej wyrafinowana zemsta, jakiej można na kimś dokonać to polecenie mu tego filmu. Puszczenie go w autokarze powinno skutkować karą śmierci dla kierowcy ze skutkiem natychmiastowym. Reżyser wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest obecnie albo pensjonariuszem zakładu dla obłąkanych, albo praktykującym satanistą. A najpewniej trupem, rozszarpanym na strzępy przez tłumy zarzyganych widzów.
...a wiecie, co mnie najbardziej dołuje? KONTYNUACJE. Tak, ktoś postanowił dorobić temu gniotowi sequela. Nie jednego i nie dwa. Z tego szkaradzieństwa zrobiono pełnowymiarową, okraszoną krwawymi wymiotami, filmową sagę. Oh my fuckin' Burton.


Ocena końcowa:
1/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz