sobota, 10 marca 2012

John Carter


O tym filmie mogę powiedzieć tyle: spełnił moje oczekiwania w zupełności. Nie były one wielkie, to prawda, ale wystarczyły, abym nie miał sumienia powiedzieć, że "John Carter" był złym filmem.
A tak właściwie... Nie, nie wystarczyły. To był zły film. Tak, z pewnością nim był. Jest bardziej przedramatyzowany niż "Conan Barbarzyńca", postacie są płaskie jak w "Harrym Potterze", wątek etyczny równie nieporadny co ten z "Matrixa", a fabuła głupsza niż w "Gwiezdnych Wojnach" (z których zresztą zerżnięte są bezwstydnie wszystkie designy kosmitów z "Johna Cartera" - i jak mówię "wszystkie" - mam na myśli "wszystkie").
Posiada jednak także jedną, olbrzymią zaletę, właściwą wszystkim wyżej wymienionym filmom - ogląda się go jak marzenie. Autentycznie, przy całym jego idiotyzmie potrafi wciągnąć i, nawet jeśli przewiduje się dosłownie każdy twist fabularny z półgodzinnym wyprzedzeniem, śledzenie fabuły naprawdę sprawia przyjemność. Sceny walki są absolutnie epickie, teksty głównego bohatera ociekają schwarzeneggerowską kozackością, a Element Komiczny na tyle zepchnięty na drugi plan, że prawie nie denerwuje.
Wady właściwie już przytoczyłem, ale myślę, że przyda im się niewielkie rozwinięcie. A więc po pierwsze - jeśli chcecie obejrzeć ten film, przygotujcie się na patos. Dużo, dużo patosu. I na to, że każdy pojedynczy protagonista będzie mazgaić się przy każdej możliwej okazji, z wyjątkiem samego Cartera, który z kolei, jeśli na to trzeźwo spojrzeć, będzie zachowywać się bardziej sukinsyńsko niż czarny charakter - ale skoro twórcy filmu mówią, że to on jest tym dobrym, to trzeba im wierzyć. Aha, i zarzucę niewielkim spoilerem na temat fabuły - księżniczka nie ginie. I uwierzcie mi, biorąc pod uwagę to, jak ta postać się zachowuje, to jest naprawdę spora wada.
Co do fabuły... Czy naprawdę trzeba coś dodawać ponad to, że to jest o dziewiętnastowiecznym żołnierzu, który ląduje na Marsie (na którym, tak nawiasem mówiąc, może swobodnie oddychać a wszyscy mówią po angielsku)?
Tak, trzeba. Jedną, jedyną rzecz, która rzuca się w oczy przez cały seans - nikt się temu nie dziwi. Wszyscy po prostu... Przyjmują co im daje los. I sam nie wiem, czy bardziej zaskakująca jest postawa Cartera, który szok ze znalezienia się na innej planecie kwituje dwukrotnym powtórzeniem zdania "O, rany, jestem na Marsie!", czy też kosmitów, którzy zamiast być choć odrobinę zdziwieni tym, że pośród nich pojawia się facet o sile w ich oczach nadprzyrodzonej, tylko z miejsca zastanawiają się, jak go wykorzystać.
Postaci... To jest tak: Carter jest Twardzielem, księżniczka - Damą w Opałach (od czasu do czasu, dla niepoznaki siekącej szablą po jakimś epizodycznym bohaterze), wódz czwororękich zrzynek z "Ataku klonów" jest Szlachetnym Dzikusem, jego rywal jest Złym Dzikusem, jego córka - Dobrą i Niezrozumianą, oficer o chińskim imieniu jest Zmanipulowanym Sukinsynem, łysy szwarccharakter zaś - Szczwanym i Bezdusznym Manipulatorem. Właśnie opisałem szczegółowo wszystkie najważniejsze postaci filmu. Zero charakteru, zero osobowości, zero sylwetki psychologicznej - po prostu czyste archetypy. I tak, wiem, że to wszystko jest na podstawie powieści z początków XX wieku, ale na litość - te wzory postaci były w użyciu już w legendach arturiańskich i nawet wtedy były dość przeżute. Dlatego ciężko mi nawet coś powiedzieć o grze aktorskiej - bo ciężko stwierdzić, czy bije po oczach dlatego, że aktorzy są drewniani, czy po prostu dlatego, że nie bardzo mieli co grać...
Wątek etyczny to tak naprawdę tylko pretekst do kilku dialogów Tego Złego z Tym Dobrym, przedłużających film o jakiś kwadrans. I rzuceniu kilku tanich aforyzmów, bo przecież tanie aforyzmy tak świetnie się sprawdzały w tych dziesięciu milionach innych filmów opartych na identycznych schematach.
O czym jeszcze nie wspomniałem - 3D w tym filmie ssie. Połowę czasu go nie ma, a drugą połowę jest ewidentnie upchnięte na siłę, żeby móc dopisać "3D" na plakacie. Jeśli tylko jest taka możliwość, lepiej go obejrzeć bez męczenia oczu.
Generalnie - polecam jako bezmyślną rozrywkę. Bo rozrywki w tym jest masa - i właściwie niczego poza tym. Jeśli Disney zdecyduje się wyprodukować sequel - a goście od Disney'a kręcili już sequele gorszych filmów - pewnie, gardząc sobą, go obejrzę i choćby był dziesięć razy gorszy od oryginału, pewnie wciąż będę się dobrze bawić. Bo to po prostu jeden z tych filmów, dla których wymyślono stoiska z pop-cornem.

Ocena końcowa:
6+/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz