poniedziałek, 19 września 2011

Zmierzch


Gdyby ktoś kazał mi wymienić najgorsze filmy, jakie w życiu oglądałem, "Zmierzch" może i nie zdobyłby pierwszego miejsca, ale miejsce w pierwszej dziesiątce miałby raczej zapewnione.
Ten film jest, co tu dużo mówić, denny. Oczywiście nie wszystkie jego wady są winą filmowców - za absurdalnie głupią fabułę, dajmy na to, odpowiedzialność ponosi Stephanie Meyer, a twórcy ekranizacji nawet ponoć gdzieś tam starali się poprawić co większe nonsensy. Na wiele się to nie zdało...
Po pierwsze - Bella. Nie, Bogu dzięki nie ma nic wspólnego z tą z "Pięknej i Bestii". Nie żebym był jakimś wielkim fanem Disney'a, ale wiązanie go w jakikolwiek sposób z tym szajsem uwłacza zarówno pamięci Walta, jak i sztuce jego następców.
Kristen Stewart nie była i nie jest dobrą aktorką. Ba - ona nawet ładna nie jest, na czym jedzie sporo hollywoodzkich gwiazdek. Ma rybie spojrzenie i cierpiętniczą minę, która nie schodzi z jej twarzy przez cały cholerny film. Może raz czy dwa zdołałem zaobserwować jakąś sugestię uśmiechu. Poważnie, w byciu ostentacyjnie ponurą przewyższa komiksowego Riddlera. Aczkolwiek bez wdzięku tego ostatniego.
Pattison - kolejna pomyłka. Po nim co prawda przynajmniej widać, że się stara - ale cóż ze starań, skoro ten facet zwyczajnie nie potrafi grać? A choćby i potrafił - cóż z tych umiejętności, skoro w tym filmie otrzymał rolę błyszczącego wampira i większa jej część to "zarzucanie powłóczystym" w stronę Belli? Litości.
Fabuła jest, jak już mówiłem, kiepska, do tego poprowadzona tak przewlekle, że kilka razy w trakcie oglądania musiałem kursować po kawę, tak usypiająco na mnie działała. Polecam ludziom z bezsennością. Panie Burton - miesiąc oglądania "Zmierzchu" co wieczór i może pan wyrzucić te ciemne okularki do śmietnika.
A najgorsze jest to, że ten szajs mógł być dobrym filmem, a książka mogła być dobrą powieścią. Na litość, pani Meyer postanowiła napisać powieść o trójkącie miłosnym, którego dwie trzecie to wampir i wilkołak! Czyż nie brzmi to jak czysta i skoncentrowana zajebistość? Oczywiście, teraz nie brzmi, bo wszystkim ten model kojarzy się ze "Zmierzchem". Ale wyobraźcie sobie tylko tego typu historię jako krwisty, gotycki horror. Nawet wampir mógłby pozostać wegetarianinem - z wilkołaka zrobiłoby się wówczas bezwzględnego mordercę, a Edward przez cały czas miałby problemy z opanowaniem żądzy krwi, coś w rodzaju morderczego rozdwojenia jaźni. Bella byłaby rozdarta między uczuciami do dwóch bezwzględnych psychopatów...
Porzućmy piękne marzenia. Fakty są twarde.
Jakby tego było mało, powieściowy "Zmierzch" jest bezczelną zrzynką z popularnego w latach 90. cyklu powieściowego "Pamiętniki wampirów". Jedyne właściwie różnice w założeniach fabularnych to spłycenie (jeszcze bardziej - "Pamiętniki" też wybitną literaturą nie były) głównej bohaterki i zamiana charyzmatycznego szwarccharaktera na... No cóż, na Jacoba. Poważnie, gdyby nie istnienie "Zmierzchu", uznałbym "Pamiętniki wampirów" za upadek literatury a ich ekranizację - za upadek kinematografii. Ale "Zmierzch" istnieje. Odkąd go obejrzałem, "Pamiętniki" wydają mi się całkiem niezłe.
Mimo wszystko - polecam. Dobrze jest znać ten film. Co prawda wasz mózg będzie skażony do końca życia i z każdą sceną będziecie głupsi, ale przynajmniej uświadomicie sobie straszliwy fakt, że "The Room" wcale nie jest najgorszym filmem w dziejach.

Ocena końcowa:
3/10

wtorek, 13 września 2011

Powrót Batmana


Trzy lata po nakręceniu słynnego burtonowskiego "Batmana" Bruce Wayne powrócił. Należy dodać już na wstępie: w wielkim stylu.
Joker co prawda zginął w poprzedniej części, ale gama wrogów Człowieka-Nietoperza jest na szczęście na tyle szeroka, że można z niej wybrać całkiem sporo równie charyzmatycznych postaci - w tym przypadku zdecydowano się na wprowadzenie dwóch kanonicznych "szczwarccharakterów" i jednego nowego, stworzonego na potrzeby filmu.
Głównym "złym" zostaje więc niejaki Oswald Cobblepot, zwany Penguinem. Z komiksowym pierwowzorem łączy go głównie wygląd - o ile tamten był ostentacyjnie kulturalnym zbrodniarzem, o tyle ten, odegrany prześwietnie przez Danny'ego DeVito, jest, jako ten Bigda, uosobieniem chamstwa przejmującego władzę. Pomaga mu w tym bezwzględny biznesmen Max Schreck i za pomocą sprawnej propagandy lansuje obłąkanego gangstera na burmistrza Gotham. Trzecim antagonistą - a właściwie antagonistką jest była sekretarka Schrecka, Selina Kyle, którą ten próbował zamordować. Selina powraca jako Catwoman, by pomścić swoje dawne krzywdy. Trzeba dodać, że i ona z komiksową włamywaczką ma niewiele wspólnego - nawet kostiumy znacznie się różnią. Nie zmienia to faktu, że pani Pfeiffer odegrała tą rolę doskonale, a scena z miauknięciem (kto oglądał, ten wie) przeszła do historii kina.
Atmosfera - obłędna, chyba jeszcze bardziej niż w poprzedniej części. Burton balansuje na krawędzi kiczu bezbłędnie, tworząc obraz psychodeliczny jak żaden inny. Sama postać Catwoman posiada tak wiele niedomówień, że skrótowe przedstawienie fabuły filmu jest niemal niemożliwe - żeby zrozumieć, trzeba zobaczyć.
Długo by wymieniać zalety tego dzieła, bo każda scena to prawdziwy majstersztyk, dopracowany do perfekcji. Burton wspiął się na wyżyny własnych umiejętności - i nie był w tym odosobniony. Calutka obsada gra jak w zegarku, muzyka idealnie synchronizuje się z akcją, scenografia podkreśla ogólny klimat tak, że te dwie godziny oglądania przelatują w mgnieniu oka.
Polecam "Powrót Batmana" każdemu, kto chce zobaczyć, jak wygląda porządne kino superbohaterskie. A to dlatego, że on jest więcej niż porządny i więcej niż superbohaterski. Przy tym mimo wszystko łatwiejszy w odbiorze niż pierwszy "Batman" - Penguin pożerający surową rybę na konferencji prasowej to widok, którego się nie zapomina.

Ocena końcowa:
9+/10

Mroczny rycerz


Najnowszy film o Człowieku-Nietoperzu jest zarazem najwierniejszym komiksowi.
Co prawda już "Batman: Początek" zachował z owego ogólny klimat i charaktery postaci, o tyle "Mroczny rycerz" już jawnie wzoruje się na fabule słynnego komiksu Alana Moore'a pod tytułem "Zabójczy żart". Akcja komiksu polega na tym, że Joker postanawia przemienić nieskazitelnego obrońcę sprawiedliwości - Gordona - w podobnego sobie szaleńca i tym sposobem zagrać Batmanowi na nosie. Tę historię twórcy filmu połączyli z inną, znaną z nie mniej kultowego "Długiego Halloween" - historią przemiany szlachetnego prokuratora Denta w demonicznego Two-Face'a. Upraszczając: Denta wstawili w miejsce Gordona i zmienili zakończenie tego wątku na bardziej pesymistyczne.
Nie znaczy to jednak, że "Mroczny rycerz" nie ma w sobie nic oryginalnego - choćby akcja z dwoma statkami, czy specyficzny image Jokera.
Ano właśnie - Joker. Nagradzana i wielbiona rola nieboszczyka Ledgera zdecydowanie zasłużyła na wszelkie pochwały. Może ten Joker nie jest z wyglądu ani trochę podobny do komiksowego (paradoksalnie bardziej przypomina go ten nicholsonowski), ale już charakter, sposób zachowania, groteskowa groza - te elementy zostały oddane znakomicie.
Świetnie się sprawdził również i pan Eckhart, który wcielił się w Harvey'a Denta. Tak to powinno wyglądać, a nie jak ten wymoczkowaty klaun z "Forever".
Klimat, atmosfera filmu - wprost przytłacza. Niezbyt realistyczne wydarzenia zamiast go zniweczyć, jeszcze go potęgują. Bardzo fortunnym pomysłem było rozwinięcie wątku Gordona i bardzo dobrze go zrealizowano. Sama akcja jest poprowadzona inteligentnie, nie przytłaczając widza setką nowych faktów na minutę, ale także nie przynudzając. No i to zakończenie - he's the Dark Knight! Oglądałem ten film ze cztery razy, a nadal na końcu mnie aż ciarki przechodzą.
Reasumując - film jest dobry zarówno jako głęboki spektakl, do wczucia się w psychologię bohaterów i zastanowienia się nad słusznością ich wyborów (Batman, w przeciwieństwie do poprzedniego filmu nie jest już plastikową kukłą Wujka Samo-Dobro), jak i jako rozrywkowy film akcji do żarcia pop-cornu i siorbania coli.
Sądzę, że taki właśnie efekt pan Nolan chciał uzyskać. I udało mu się to doskonale.

Ocena końcowa:
9+/10

Krzyk


Cóż, ten film jest dość dziwny, jak na swój gatunek. Otóż twórcy postawili sobie za cel stworzyć slasher, który przełamie wszelkie konwencje. Problem? Cóż, slasher po przełamaniu wszelkich konwencji okazuje się być... Kryminałem.
I to właśnie wydarzyło się "Krzykowi". Jako horror, film jest beznadziejny - zero klimatu, a nawet i sceny gore z wyjątkiem może morderstwa na samym początku są raczej umowne. Ogląda się go jednak z autentycznym napięciem pod względem kryminalnym - bo w tym gatunku sprawdza się znakomicie.
Mamy więc mordercę - zamaskowanego, co jest ostatnim ukłonem twórców w stronę klasycznego slashera. Ale już tutaj zaczynają się innowacje - maska bowiem nie jest najlepszym znakiem rozpoznawczym - jak to było w przypadku Leatherface'a czy Jasona. Maska mordercy z "Krzyku" (zwanego pieszczotliwie Ghostface'em) to zwyczajny, tani strój na Halloween, banalny do podrobienia.
Kolejna innowacja - od samego początku psychoza kierująca zbrodniarzem jest... Sztuczna. I twórcy bez większego skrępowania sugerują to widzowi, a i główna bohaterka dość szybko zaczyna zauważać, że coś w tym wszystkim nie gra, a ofiary są troszkę zbyt powiązane ze sobą jak na ofiary maniaka. Zakończenia tu nie zdradzę, bo to by był spoiler miesiąca, ale tylko ono potwierdza te sugestie - choć nie przestaje przez to być zaskakujące.
Ano właśnie - ofiary. Przydałaby się jakaś grupka nastolatków związana mrocznym sekretem albo, jeszcze lepiej, uwięziona w zamkniętej przestrzeni, co nie? Tutaj fabuła jest dosyć przewrotna i kilkakrotnie miałem wrażenie, że twórcy się wręcz nabijali z motywów znanych choćby z serii "Piątek, trzynastego".
Jeśli chodzi o stronę techniczną, nie wybija się specjalnie spośród innych filmów grozy: aktorzy nie najwyższej klasy, ale znośni, muzyka średnia, ale bez negatywnych (ani pozytywnych) ekscesów, dialogi przeciętne, ale w miarę naturalne, bohaterowie... No dobra, tutaj jest jedna sprawa, o której muszę wspomnieć: postać Randy'ego, z lekka nawiedzonego filmoznawcy jest prześwietna.
Pozostali już raczej po staremu sztuczni, choć w nieco inny sposób.
Ciężko podsumować "Krzyk" - bo przyjemność z oglądania była niewątpliwa, choć zupełnie inna niż to, co obiecywano w reklamach. Warto jednak obejrzeć, jako prawdopodobnie jedyny horror, w którym morderca trzy razy atakuje nastolatkę, a ona trzy razy mu dokopuje i ucieka. Trochę fuszerka z jego strony, ale cóż... Nie każdego stać na tak prestiżowe szkoły, jak te, które zapewne ukończył Freddy Krueger czy Jason Vorheez, prawda?

Ocena końcowa:
8/10

Katyń


Polski, dobrze wykonany film historyczny? Nie uwierzę, póki nie zobaczę. Toż nawet pan Wajda nie jest cudotwórcą. Chyba.
No to obejrzałem. Parę dni później obejrzałem jeszcze raz. I jeszcze. A jak już uznałem, że to nie jest żaden cholerny sen, wziąłem się do pisania recenzji.
Fabuła jest prosta: polski oficer zostaje aresztowany przez Sowietów, a jego żona ląduje na terenie Generalnego Gubernatorstwa i przez bardzo długi czas kompletnie nie wie, co się z nim dzieje, a jak już się dowiaduje, to w formie niejasnych i przekłamanych plotek.
"Katyń" zaskakuje - nie tyle akcją, którą każdy, kto choć trochę interesuje się historią, zna, co wykonaniem. Wajda najwyraźniej zdawał sobie w pełni sprawę z kiszek, jakimi okazywała się większość analogicznych produkcji i naprawdę solidnie się przyłożył, żeby "Katyń" nie powtórzył błędów tamtych. Tak więc, po pierwsze, zadbano o solidną obsadę - Artur Żmijewski może do śmietanki polskich aktorów nie należy, ale Maja Ostaszewska już zdecydowanie tak, a Englert to taka śmietanka, że już niemal masło i to bynajmniej nie zjełczałe. Zresztą nawet Ojciec Mateusz spisał się całkiem nieźle - nie wiem, czym mu zagrozili, ile mu zapłacili, ale dał z siebie absolutnie wszystko.
Po drugie - muzyka. Żadnych cierpiętniczych bełkotów a'la filmy wspominkowe TVP. Obecnie żyje raptem trzech naprawdę dobrych polskich twórców muzyki filmowej - Preisner, Kilar i Penderecki. Z tych trzech pan Krzysztof tylko niewiele ustępuje Kilarowi, toteż oprawie muzycznej nie da się nic zarzucić. Jest nastrojowo, jest ponuro, jest mrocznie - a kiedy trzeba, jest i co nieco napięcia psychologicznego, szczególnie jeśli chodzi o fenomenalną rolę Ostaszewskiej.
Ano właśnie - dochodzimy do trzeciego, najważniejszego i najczęściej zawalanego punktu - akcja. Tutaj twórcy popisali się nie lada zręcznością. Rozgrywa się ona na niemal dziesięcioletnim rozstrzale czasowym, a przestrzennie poszczególne jej wątki dzielą setki kilometrów. Mimo to ustrzeżono się zarówno od chaotyczności, jak i od zwykłego przynudzania. A ostatnia scena ryje mózg bardziej niż wszystkie slashery z lat osiemdziesiątych razem wzięte.
Poza tym należy zauważyć, że film naprawdę solidnie odwzorowuje historię - co jest u Wajdy pewnym fenomenem, zwłaszcza jeśli ktoś oglądał "Dantona" czy "Lotną", które pod tym względem zawiodły na całej linii. Tutaj mamy daty, mamy wydarzenia oparte na faktach, mamy wszystko, co dobre w gatunku zwanym dramatem historycznym.
Podsumowując: "Katyń" jest bardzo miłym zaskoczeniem. Jest ciężki, ale czuć w nim rękę mistrza - i to nie jednego. Ktoś tam, w tajemnych komnatach PISF-u postanowił zrealizować porządny film historyczny. Z ulgą stwierdzam, że się udało.

Ocena końcowa:
8+/10

Batman: Początek


Thrillery kryminalno-psychologiczne o Batmanie ekranizowano już w formie komedii akcji, symbolicznego dramatu oraz filmu familijno-sensacyjnego. Aż tu pewien reżyser amerykański nazwiskiem Nolan wpadł na niezmiernie nowatorski pomysł, aby nakręcić na ich podstawie... Thriller kryminalno-psychologiczny! Jak zdecydował, tak też zrobił. Czy się udało? Jeszcze jak!
Warner Bros nieufnie potraktował propozycję wydania kolejnego filmu o gacku po spektakularnej klapie "Batman & Robin" (patrz poprzednia notka). W końcu jednak postanowiono go zrealizować. Była to doskonała decyzja.
Sam Batman jest dokładnie taki, jak w komiksie - za dnia nieodpowiedzialny playboy, w nocy mroczny obrońca sprawiedliwości. Bale odegrał swoją rolę z klasą, nie popadając w schumacherowskie patetyczne morały, choć też nie czyniąc z Batmana "szaleńca bożego" jakim był u Burtona.
Na uwagę zasługuje rola Ducarda vel (spoiler, spoiler) R'as al Ghula. Amerykańskie kino ma już to do siebie, że czarne charaktery niemal zawsze są bardziej dopracowane niż pozytywni bohaterowie.
"Batman: Początek" nie jest wyjątkiem od tej reguły i o ile Batman został odegrany dobrze, o tyle R'asa odegrano prześwietnie.
Nie można również zapomnieć o genialnym (i genialnie ucharakteryzowanym - na pierwszy rzut oka w ogóle go nie poznałem!) Garym Oldmanie w roli Gordona, który autentycznie sprawia wrażenie, jakby wyszedł prosto z komiksowych kart.
Scarecrow jest z kolei zupełnie inny niż jego pierwowzór (przede wszystkim o jakieś trzydzieści lat młodszy) co nie przeszkadza mu być najlepiej odegraną postacią w filmie - nawet pan Oldman wymięka.
Historia jest bardzo, ale to bardzo "komiksowa" - R'as postanawia dokonać zagłady miasta, Scarecrow chce wywołać masową panikę, jako że strach sprawia mu perwersyjną przyjemność, więc łączą siły i w czasie kiedy jeden podkłada bomby, drugi zagazowuje ludność, a Batman wraz z Gordonem starają się ich powstrzymać. Każdy zajmuje się tym, co robi najlepiej, akcja toczy się do przodu, nastrój jest, mrok jest, zły R'as jest (choć odarabił się i sfrancuział), nieuchwytny Scarecrow jest, skwaszony Batman jest, szlachetny do przesady Gordon jest.
Alleluja i do przodu!
Film może nie jest jakimś arcydziełem, ale jest pierwszym, który rzeczywiście bez udziwnień przenosi na ekrany kultowe komiksy DC. I chwała mu za to.

Ocena końcowa:
7+/10

Batman: Forever


No cóż, Burton sprawił się jak mógł, ale WB obwieściło geniuszowi, że jego filmy są za bardzo brutalne i nie dla dzieci, i że teraz ma nakręcić coś bardziej familijnego. Reżyser kategorycznie odmówił, więc wytwórnia zastąpiła go twórcą znanym głównie z satyrycznego "Upadku" - Joelem Schumacherem, który nie miał żadnych oporów przy upupianiu Mrocznego Rycerza.
Historia niby przedstawia się całkiem kanonicznie - Two-Face morduje rodziców Dicka Graysona, który postanawia za wszelką cenę dołączyć do Batmana, a w tym samym czasie niedoceniony naukowiec Nygma (w komiksie to było przybrane nazwisko, ale co tam) powoli świruje, przemieniając się w demonicznego Riddlera. Dla każdego fana komiksów brzmi bardzo obiecująco. Niestety, tylko brzmi.
Żaden z bohaterów nie ma, już tradycyjnie, nic wspólnego z pierwowzorem. Problem w tym, że w przeciwieństwie do Burtona, pan Schumacher nie bardzo miał co wsadzić zamiast owego. A do tego panowie od castingu wykonali najgorszą robotę, jaką można było wykonać. Dlaczego?
Otóż, na dobry początek, w roli enigmatycznego zbrodniarza o kamiennej twarzy obsadzili znanego z dynamicznej mimiki komika, Jima Carrey'a. Osobiście za nim nie przepadam, ale muszę przyznać, że starał się jak mógł - niestety charakter postaci zupełnie nie odpowiadał jego stylowi. To trochę jakby obsadzić Rowana Atkinsona w roli, dajmy na to, Freddiego Kruegera. Makabra, w negatywnym tego słowa znaczeniu.
Nie lepiej prezentuje się Tommy Lee Jones w roli Two-Face'a. Ten aktor jest specjalistą od filmów akcji, a nie na wpół parodystycznych komedii familijnych - a coś takiego wylazło z schumacherowskiego Batmana. Więc jak gra pan Jones? Nie gra w ogóle. Tylko się fiksacyjnie chichocze. I chyba go rozumiem...
Michael Keaton na szczęście nie zagrał w tym gniocie, więc na zasadzie "gwiazda za gwiazdę" do roli gacka zaangażowano Vala Kilmera. A on zrobił z Batmana moralizującego, za przeproszeniem, pedałka. Tragedia. A myślałem, że gorzej niż Adam West nie dało się skopać tej roli...
I wreszcie - charakteryzacja. Załamać się można. Sterczące sutki na kostiumie Batmana stały się już swego rodzaju symbolem filmowego kiczu, ale pozostali też, delikatnie to ujmując, nie prezentują się najlepiej. Na ten przykład Riddler ma jaskrawo(bardzo jaskrawo!)rudą peruczkę, a zgniłozielony garnitur znany z komiksu zastąpił obcisły (bardzo obcisły!) kombinezonik w pytajniki. A wszystko (poza peruczką) jaskrawozielone. Z kolei Two-Face wygląda dosłownie, jakby się z cyrku urwał. Ja rozumiem, że na Aarona Eckharta trzeba było jeszcze trochę zaczekać, ale to przekracza wszelkie granice przyzwoitości. A do tego ta wypukła (!) oparzelizna po kwasie...
Filmu nie polecam absolutnie nikomu, niezależnie od płci, koloru skóry, wieku, wyznania, ulubionego smaku soczków owocowych, itp. itd.
Po prostu tego nie oglądajcie. Chyba, że jesteście filmowcami - wtedy możecie to obejrzeć jako ważną lekcję pod tytułem "Jak nie kręcić filmów".

Ocena końcowa:
1+/10

Batman zbawia świat


Według powszechnej opinii pierwsza ekranizacji przygód Mrocznego Rycerza to kultowy "Batman" Tima Burtona wyprodukowany w pamiętnym (nie tylko ze względu na ten film) roku 1989. Nic bardziej mylnego.
"Batman zbawia świat" to film z roku 1966 i posiada wszystkie możliwe wady filmów akcji z lat sześćdziesiątych: beznadziejną grę aktorską, denną scenografię, efekty specjalne sugerujące budżet, za który nawet nie dałoby się zjeść obiadu i fabułę, przy poziomie absurdu której panowie z Latającego Cyrku Monty Pythona zarumieniliby się i wycofali z biznesu.
Fabuła przedstawia się następująco: jest sobie straszliwa a przerażająca broń, zdolna przemieniać człowieka w pył - wystarczy jednak ten pyłek polać wodą, by człowiek wrócił, cały i zdrowy. Ja tam w tym widzę marzenie każdego szmuglera, ale mniejsza z tym.
Owo szkaradzieństwo wpada w brudne łapska czwórki przerażających złoczyńców - są to: Joker, Riddler, Catwoman i Penguin. W misję ratowania świata (bo, jak w polskim tytule, bandyci chcą z pomocą tego cudu techniki podbić świat) angażuje się nie kto inny, tylko Batman, wraz ze swym wiernym pomocnikiem Robinem.
Mroczny Rycerz, jakiego widzimy w tym filmie zakrawa na parodię, i to wyjątkowo kiepską. Ma świecące majtasy, białe brwi wymalowane na masce i jasnoszary kostium. Do tego każde zdanie, jakie pada z jego ust, jest morałem godnym jakiejś niszowej, czeskiej dobranocki.
Robin? Jeszcze gorzej. Co prawda ta postać nawet w komiksach nie należała do udanych, ale ten chłopaczek w damskich rajtuzach, jakiego widzimy w filmie przypomina co bardziej prymitywne żarty z Sadistica. Te z cyklu "jakiej płci jest to coś?".
Ale no dobra, dobra. Batman, Robin - łatwo skopać. Może chociaż solidnie odtworzono ich antagonistów? Demonicznego Jokera, enigmatycznego Riddlera, seksowną ale groźną Catwoman, kulturalnego acz szalonego do szpiku kości Penguina?
Tutaj powiem krótko: szczena opada.
Joker grany przez Cesara Romero to starszawy blondas z paszczęką wykrzywioną niemal jak Żebrowski w co bardziej "psychologicznych" dziełach, tylko w drugą stronę. Śmieje się wysoko jak kastrat i właściwie robi niewiele więcej. Makabra.
Doktor Edward "Riddler" Nashton to w filmie karzełkowaty idiota, którego zachowanie właściwie niewiele się różni od zachowania wyżej opisanego Jokera, poza tym, że co jakiś czas zadaje bohaterom jakąś przerażająco przekombinowaną zagadkę.
Penguin z komiksowym pierwowzorem wspólnego nie ma ani trochę więcej niż tamci dwaj. Komiksowy mr Cobblepot był niski, gruby i niepokojąco uprzejmy. Ten tutaj jest średniego wzrostu, pulchnawy i zachowuje się nie jak wariat, ale jak idiota. A do tego chodzi jak kulawy kaczor. Nie wiem, czy to miało być stylowe, czy śmieszne, ale wyszło li i wyłącznie żałośnie.
Catwoman pozostawiłem sobie na koniec. Z wyglądu jest jako-tako udana: ładna dziewczyna w czarnym kostiumie. Ten ostatni można było lepiej wykonać, ale niski budżet, to się nie czepiam. Charakter postaci natomiast leży i kwiczy. To ma być ta tajemnicza femme fatale, to żeńskie przeciwieństwo Mrocznego Rycerza, ta jedyna z jego antagonistek, która nie zabijała ludzi? Porażka na całej linii i nie chce mi się nawet wnikać w szczegóły. Na domiar złego jej nazwisko zmieniono z Seliny Kyle na Kitkę (!) Karrenską. A tak w ogóle to ktoś tam sobie ubrdał, że Kobieta-Kot będzie Rosjanką. Nawet nie pytam.
Filmu nie polecam nikomu, kto nie chce się totalnie zrazić do komiksów i filmów o Batmanie. Ja go na szczęście oglądałem po dwóch genialnych Batmanach Burtona i dwóch niezłych Nolana, a także po komiksowych dziełach Moore'a czy Millera, dzięki czemu czułem wyłącznie rosnące zażenowanie.

Ocena końcowa:
2/10

Batman & Robin


Ten film jest już tak powszechnie uważany za symbol kiczu i beznadziei, że aż żal go recenzować.
Gdy spogląda się na jego opis, brzmi niezmiernie interesująco. Plejada gwiazd (nazwiska tak wybitnych aktorów jak George Clooney, Arnold Schwarzenegger czy Uma Thurman robią wrażenie), zarys akcji zadziwiająco (jak na Schumachera) spójny... Czyżby twórcy filmu poszli po rozum do głowy i poprawili błędy tragicznego "Batman: Forever"? Ale gdzie tam.
Nie wiem, jak to się stało, ale wszyscy, ale to wszyscy aktorzy grali beznadziejnie. Wyobraźnia podsuwa mi Schumachera siedzącego na krzesełku z wielkim biczem w ręku i pokrzykującego coś w rodzaju: "Zbyt naturalnie! Sztucznie ma być, do cholery! A to co? Głębia psychologiczna? A dziesięć plag sukinsynowi!". Do tego zostali dobrani do ról zupełnie bez pojęcia. Clooney jako Batman jeszcze by uszedł (w każdym razie na oko, bo przy interpretacji postaci wzorował się chyba na tej kukle z "Piły"*), ale już Schwarzenegger w roli zmizerniałego ze zgryzoty naukowca pogrążonego w rozpaczy po utracie żony mógłby z powodzeniem wziąć udział w konkursie na najbardziej poroniony pomysł w historii filmu. No i jeszcze pani Thurman wykrzywiająca się i trzęsąca dupskiem jako z założenia diabolicznie seksowna pani ekolog... To bolało. Zwłaszcza kogoś, kto jest (tak jak na ten przykład ja) zagorzałym fanem jej ról z filmów Tarantina.
Dalej - charakteryzacja. Skopana na całej linii. Sterczące sutki na kostiumach Batmana i Robina są już niemal legendarne, podobnie zresztą jak kombinezonik Batgirl sprawiający wrażenie skrzyżowania niskobudżetowej Catwoman z "Batman zbawia świat" z przesadnie wysokobudżetową z filmu o mało oryginalnym tytule "Catwoman". Z pewną domieszką stereotypowej amatorki sado-maso, a jakże.
Ale myliłby się ten, kto sądziłby że pozostałe postaci odtworzono lepiej. Mr Freeze wygląda trochę jak połączenie któregoś z Transformersów z Buzzem Astralem. Poison Ivy nosi się w obcisłym, zielonym kombinezoniku podejrzanie podobnym do kostiumu Riddlera z poprzedniej części (czyżby cięcia w kosztach?).
Od biedy jako plus może zostać uznana odpowiednio patetyczna i wpadająca w ucho muzyka, która jednak rozbrzmiewa rzadko i w nieodpowiednich momentach. Poza tym patos jest tu bardziej przesadzony i żałosny niż u dowolnie wybranego z polskich poetów okresu romantyzmu. A kłótnie Batmana z Robinem... Nic tylko walić głową w ścianę. Ino twardą.
Jeszcze parę zdań na temat tego gniot i zejdę na zawał. Autentycznie. A sądziłem, że po "Forever" nic gorszego już się zdarzyć nie może... Aj waj!

Ocena końcowa:
1/10

*Tak, wiem, że "Piła" powstała dużo później, ale po co psuć ładne porównanie?

Batman


Całe szczęście, historia Człowieka-Nietoperza nie zakończyła się na tragicznych wypocinach roku 1966 i już w trakcie, gdy "Solidarność" nasza ukochana sprzedawała się radośnie komunistom, wytwórnia WB zainteresowała się Batmanem na nowo. Zaszczyt nakręcenia nowego, doroślejszego "Batmana" otrzymał rosnący w popularność amerykański reżyser - Tim Burton.
Ten zaczął od tego, że odrzucił wszystko, co znamy z komiksów. Niby dokładnie to samo zrobili twórcy "Batman zbawia świat", z tym, że o ile tamci Batmana przerażająco spłycili, o tyle Burton postanowił zrobić z cyklu (w większości raczej tanich) komiksów kryminalnych złożoną metaforę... Walki ładu i porządku z anarchią i postmodernizmem.
Ten ostatni uosabia Joker - genialnie odegrany przez Nicholsona chaotyczny zbrodniarz z sardonicznym uśmiechem na twarzy. Zachowuje się absurdalnie, jego zbrodnie są niemal groteskowe, jest całkowicie nieprzewidywalny... Słowem, czarny charakter par excellence.
Z kolei Batman... Zmroczniał. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie zobaczymy tu rodzinnego Amerykanina brzydzącego się zabijaniem, jakiego możemy pamiętać z pierwowzoru. Ten Batman jest ponury, bezwzględny i bezlitosny. Przy tym bardziej teatralny i efektowny niż jakakolwiek inna interpretacja tej postaci.
Mimo, że film z komiksami niewiele ma wspólnego, znajdzie się w nim także i kilka smaczków dla fanów kanonu: występują tu mniej lub bardziej epizodycznie takie nazwiska jak Vicky Vale, Harvey Dent (choć ten z tajemniczych względów jest Murzynem), czy Jim Gordon (starszy o jakieś trzydzieści lat niż jego komiksowy odpowiednik, ale to szczegóły).
No i najbardziej chyba charakterystyczny element zarówno dzieł związanych z Batmanem, jak i filmów Tima Burtona - niesamowita atmosfera lekkiego (?) obłędu. W tym filmie jest więcej klimatu niż na obydwu zwrotnikach i Równiku na dokładkę. "Czy tańczyłeś już z diabłem w bladym świetle Księżyca?" - rzuca ochrypłym głosem Joker. A widza aż ciarki przechodzą. I ta muzyka Danny'ego Elfmana... Ale o geniuszu tego kompozytora można by książki pisać, więc ja sobie daruję długaśną odę, która miała nastąpić w tym miejscu.
Reasumując - film godzien polecenia jak mało która historia superbohaterska. Burton spisał się doskonale, a obsada nie tylko doskonale gra, ale także i świetnie pasuje do postaci. A to, że Bob Kane się w grobie przewraca, widząc, jak przerobiono jego bohaterów? A niech się przewraca, bo zwyczajnie ci filmowi są lepsi.

Ocena końcowa:
10/10

czwartek, 1 września 2011

Księżniczka Mononoke


Po każdym filmie Miyazakiego uznaję, że było to dzieło epickie, aczkolwiek kompletnie nie rozumiem, o co w nim chodziło. Po obejrzeniu "Księżniczki Mononoke" uznałem: "Raaany. To było epickie. Tylko o co w tym, do cholery, chodziło?"...
Tak, tradycyjnie fabuła jest pogmatwana, przepełniona dziwacznymi mistycyzmami i zaskakująco ekspresowo poprowadzonymi wątkami miłosnymi (w tym przypadku jednym, ale naprawdę błyskawicznym). I jest także - niestety, ale nie mam na to innego określenia - totalnie, niezaprzeczalnie, nieprawdopodobnie epicka. Czysta epickość, jakiej można doświadczyć jedynie w tego rodzaju baśniowym anime.
Ale do rzeczy.
Animacja jest wprost doskonała, niczego innego zresztą się po dziele Miyazakiego nie spodziewałem. Kreska miła dla oka, ruchy płynne, postaci proporcjonalne acz nierezygnujące z klasycznych kanonów japońskiej animacji.
Dubbing - nie wiem, jak jest z japońskim, ale ten angielski jest bardzo dobrze zrobiony. Może tylko San brzmi na nieco starszą niż wygląda, ale to jest tylko takie moje tradycyjne czepialstwo.
Bohaterowie - jak to bywa - dość płascy, ale sympatyczni. Zarówno San, jak i Ashitaka właściwie nie posiadają osobowości, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób da się ich lubić. Jedyne, na co pragnę naprawdę zwrócić uwagę to czarny charakter, kapłan Dzigo. Naprawdę doskonale skonstruowana postać - tym bardziej, że to tak naprawdę nawet nie jest zły człowiek. Nie ma w nim nienawiści, po prostu bez skrupułów czy zahamowań moralnych za wszelką cenę stara się wypełnić swoją misję. Rzadka i odważna decyzja w konstrukcji kreskówkowego bad-guy'a, nawet jak na anime.
Muzyka jest trochę irytująca, zwłaszcza końcowa piosenka, ale nie jest to nic, co by utrudniało odbiór filmu.
No i wreszcie - fabuła. Zostawiłem ją tym razem na koniec, a to dlatego, że naprawdę do tej pory nie mogę się w niej połapać. Przypomina mi się okres w dzieciństwie, kiedy jedynym kanałem z bajkami, jaki miałem, był program węgierski. Oglądało się na nim różne dziwne kreskówki i niby rozumiało się zarys akcji, ale pewne niuanse pozostawały tajemnicą. Identycznie jest z tym filmem. Fabuła jest radośnie pogmatwana i niezrozumiała, do tego pełna skrótów myślowych. Jakimś cudem jednak nawet to nie przeszkadza w odbiorze. Cały Miyazaki, inaczej mówiąc.
Polecam każdemu fanowi anime, fanowi Miyazakiego i fanowi mistycznych historyj o walce Lasu z Cywilizacją. "Mononoke" to film, który zaskakuje w wielu punktach - ale wyłącznie pozytywnie.

Ocena końcowa:
9/10