środa, 28 marca 2012

Anastazja


Nasłuchałem się wiele o tym filmie, i to zarówno dobrego, jak i złego. Stał się swoistą legendą, jak wiele innych animowanych musicali lat dziewięćdziesiątych. Czy ta sława, jaką obrósł, jest zasłużona?
Mówię to z przykrością, ale: nie, nie i jeszcze raz nie.
Nie chodzi o to, że film nie miał potencjału. Miał potencjał jak jasna cholera i widać to na pierwszy rzut oka. Wystarczyłoby kilka naprawdę niewielkich zmian, kilka rzeczy odrobinę bardziej dopracować i byłby to - może nie dobry - ale na pewno całkiem przyzwoity film.
No cóż, jak mawiał lew Aslan, nigdy nie dowiemy się, co by było gdyby.
I tak, wiem, że opis fabuły na pierwszy rzut oka brzmi głupio: córka cara przeżyła Rewolucję i uciekła do Francji ścigana przez nieumarłego Rasputina. I tak, to jest jeden z podstawowych błędów tego filmu. Jeśli jego twórcy byli przywiązani do historii o dziewczynie i ścigającym ją nieumarłym czarnoksiężniku - w porządku, mogli przecież umiejscowić ją w jakimś zupełnie zmyślonym świecie przedstawionym, w którejś z baśni Grimmów czy choćby w którymś z narosłych legendą państewek wczesnego średniowiecza. No problemo, panowie, naprawdę. Jeśli znowu postanowili zrobić film w stylu (żeby nie powiedzieć "zrzynający z") Disneya rozgrywający się za rządów Lenina - znów, nie ma problemu, wystarczyłoby zrobić z Lenina, Trockiego czy Stalina charyzmatycznego szwarccharaktera (wiele by się nie napracowali, bo, jakby na to nie patrzeć, dokładnie tym ci panowie byli w rzeczywistości) i zrobić jakąś naprawdę solidną historię - choćby i nawet rzeczywiście o córce cara uciekającej do Francji, czemu nie?
Rzecz w tym, że historia o czarnej magii się zwyczajnie nie trzyma kupy w kontekście pieprzonej Rewolucji Październikowej. Rasputin nie tylko nie miał żadnego motywu, żeby wymordować carską rodzinę, ale całe życie przeżył jako jej ulubieniec (szczególnie carycy). Nie można - po prostu nie można - zmieniać do tego stopnia historii, szczególnie, jeśli jest to historia tak popularna i rozwałkowana na wszystkie strony jak życiorys Rasputina i rzekomego przeżycia księżniczki Anastazji. To tak, jakby ktoś władował do filmu o Hitlerze i operacji Walkiria, że tak naprawdę zamach na ludobójcę został zorganizowany przez ŻOB. Po prostu: NIE.
Poza tym nawet w fabule opartej na tak durnej historii roi się od dziur. Nigdy nie jest do końca wyjaśnione, dlaczego właściwie Anastazja straciła pamięć, ani to, jak ją odzyskała, ani to, dlaczego Rasputin zawziął się akurat na nią, zamiast zająć się na przykład jej babcią, która, do jasnej ciasnej, też należała do carskiej rodziny, ani nawet jakim cudem właściwie czarnoksiężnik powstał z martwych. Po prostu - domyśl się, człowieku.
Jeśli chodzi o bohaterów - twórcom udało się osiągnąć dokładny negatyw standardowego schematu Disneya. Kojarzycie to, jak w dosłownie każdym filmie tej wytwórni główna para jest całkowicie bezbarwna, a czarny charakter jest jedyną ciekawą postacią w filmie? Bingely-bingely-bip! "Anastazja" odwraca ten motyw. Zarówno Anastazja, jak i Dmitrij mają całkiem niezłe zadatki (co prawda, tylko zadatki) na ciekawe postaci, za to Rasputin... Rasputin jest po prostu żałosny. Kiedyś narzekałem na Jafara, że jak przyjrzy mu się bliżej, jego twarz wygląda małpio. Rasputin wygląda małpio z bliska, z daleka, z góry, z boku i po przekątnej. Ma skrzeczący głos, mówi więcej o swoim "złu" niż sam doktor Dundersztyc, nie ma osobowości a jego motywacje nie mają sensu. Makabra.
Postaci poboczne to jedna wielka jazda po stereotypach. Szlachetny Książę i Piękna Księżniczka, jak już wspominałem, przeszli wyraźne (choć umiarkowanie udane, ale trzeba docenić i tak) próby nadania im osobowości, ale już główny Rosjanin to wielki, rubaszny grubas z bokobrodami a Francuzi to ogromny tłum zniewieściałych facetów z wąsami a'la Salvador Dali. Są i irytujące elementy komiczne - denerwujący nietoperz Rasputina i z kosmosu wzięty pies Anastazji. I wierzcie mi, oglądając ten film, będziecie im życzyć malowniczej i bolesnej śmierci. W każdym razie ja życzyłem.
Animacja jest zwyczajnie szpetna. Na screenach wygląda całkiem nieźle, jak jeszcze jeden film Disneya, ale żeby zobaczyć w pełni jej szkaradę, trzeba zobaczyć to w ruchu. Bohaterowie poruszają się, jakby ich poskładano z balonów z wodą, ich kończyny falują a mimika jest sprawą zupełnie losowa, zmarszczki pojawiają się i znikają no i - co warto zauważyć, bo jest to chyba najbardziej wnerwiająca rzecz w tym wszystkim - ruchy ust postaci nigdy - nigdy! - ni zgadzają się z tym, co te postaci mówią.
Czy można coś przypisać na plus? Jak najbardziej. Przede wszystkim - muzyka jest przepiękna. W całym filmie nie ma ani jednej piosenki, która byłaby choćby przeciętna. Tym bardziej szkoda, że nie ma też ani jednej, do której nakręcono by naprawdę porządny teledysk czy choćby tekst. Po prostu - tańczące żuczki i wirujące duchy. I Mikołaj II wykreowany na najbardziej sztampowego z Dobrych Królów.
Generalnie jednak jest to cholernie, cholernie zły film. Rzyga kiczem, sztampą i tandetą, czarny charakter jest denny, scenariusz - wraz z tekstami piosenek - pisany na kolanie, a animacja najprawdopodobniej na drugim, jak te ruchome obrazki, które niektórzy robią z nudów na marginesach zeszytów. Warto zwrócić uwagę także na zakończenie, w którym Anastazja przechodzi gwałtowną transformację w Terminatora i dosłownie rozdeptuje Rasputina na miazgę.
Ogólnie rzecz biorąc - nie polecam. To jeden z tych filmów, których CD z soundtrackiem jest po stokroć bardziej wartościowe niż DVD z samym filmem.


Ocena końcowa:
3+/10

piątek, 23 marca 2012

Igrzyska Śmierci


Bałem się tego filmu. Powieść była naprawdę bardzo dobra, ale też cholernie łatwa do skopania, do przeholiłudzenia, przezmierzchowania, przepatriotycznienia - wszystkich możliwych, szkaradnych grzechów popełnianych notorycznie odkąd istnieją ekranizacje książek.
Z tym większą radością pragnę stwierdzić, że ten film zdołał się od nich uchronić.
Gra aktorska z nóg nie powala - Jennifer Lawrence odwaliła, co prawda, kawał dobrej roboty jako Katniss (spuśćmy zasłonę milczenia na jej przedramatyzowane "marcie z głodu" w retrospekcji), także aktorzy odtwarzający postaci Haymitcha i prezydenta Snowa byli świetni, ale już choćby rola Hutchersona (filmowy Peeta) jest nieco drewniana. Jak zresztą sama postać, choć trzeba przyznać, że twórcy filmu robili co mogli, by nadać mu choć trochę osobowości, a taka znowu Prim sprawia wrażenie jednej z tych nawiedzonych dziewczynek z japońskich horrorów.
Generalnie jednak bohaterów odwzorowano poprawnie - czepiłbym się chyba jedynie Cinny; to znaczy, ten nieogolony Mulat z obrączką w uchu przypomina raczej stereotypowego dilera narkotyków niż powieściowego stylistę - jednak to są tylko narzekania niemożliwego do zadowolenia fana kanonu.
To, co zwraca uwagę, to fabuła i sposób, w jaki ją przedstawiono. Ten film nie tylko odwzorował wszystko, co najlepsze w kanonie - on poprawił jego wady, choćby usuwając kilku bohaterów drugoplanowych, których losy w powieści zwyczajnie nudziły czy zastępując nieumarłe wilkołaki z finału zwykłymi, ogromnymi psami.
Całość jest nieprzegadana i generalnie ustrzeżono się przed łopatologią. Może przesadzili tylko odrobinę z efektem trzęsącej się kamery - a mówię to z pozycji zdeklarowanego fana "REC" - ale nie psuje to przyjemności z oglądania.
Muzyka odzywa się rzadko i, po prawdzie, do najwybitniejszych to ona nie należy. Większość czasu jednak poznajemy losy Katniss w ciszy.
Efekty specjalne - tutaj film miał z miejsca u mnie plusa za to, że nie dołączył do tej głupiej mody dorabiania na siłę 3D tam, gdzie nie jest potrzebne, a wręcz przeciwnie - pokazał, że drugi wymiar też potrafi być cholernie efektowny.
Czy polecam? Zdecydowanie! Uważam, że jeśli na najbliższej gali "Igrzyska" nie dostaną Oscara - może niekoniecznie za najlepszy film, bo kilka innych epickich premier się kroi, ale przynajmniej za scenariusz adaptowany - to Akademia będzie mogła sobie doliczyć jeszcze jedną spektakularną wpadkę do kolekcji. Happy Hunger Games!

Ocena końcowa:
9/10

sobota, 10 marca 2012

O północy w Paryżu


Filmy Allena mają w sobie coś takiego, że im więcej się ich obejrzy, tym większym fanem jest się nie tylko każdego z osobna, ale całego stylu, który reprezentują.
Mam problem z tym filmem. Mam bardzo poważny problem - bo nie jestem w stanie znaleźć jakąkolwiek wadę, aby mu ją wytknąć. Może tylko to, że aktor grający Hemingway'a jest podobny do prawdziwego Hemingway'a jak Kalisz do Megan Fox, ale już jeśli chodzi o grę aktorską, spisał się doskonale. W ogóle zresztą gra aktorska jest ogromnym atutem tego filmu. Jak dla mnie szczególnie popisał się Adrien Brody, odtwórca roli Salvadora Dali, ale tu nawet główny bohater grał dobrze, co nie zdarza się często, nawet u Allena (starczy przypomnieć sobie tego uśmiechniętego idiotę, który był główną wadą "Vicky, Cristina, Barcelona").
Ale przede wszystkim - fabuła. A ta była totalnie epicka. I to nic, że tak naprawdę stanowiła tylko pretekst do władowania do filmu możliwie dużej ilości słynnych artystów z początków XX wieku i uczynienia z głównego bohatera alter ego Woody'ego - uczyniono to bowiem tak bezpretensjonalnie i z taką prostotą, że ma to swój urok. Jeśli coś bym miał zmienić w tym filmie, to wykasować przynajmniej część pokazu paryskich slajdów z początku - można przy nich zasnąć, tak się przeciągają. To cholerny film, a nie folder reklamowy miasta. Kuleje także nieco muzyka - w kółko puszczany ten sam kiczowaty smęt w porównaniu choćby z popisami Gulii i Tellarynów znanych z wymienionego powyżej "Vicky, Cristina, Barcelona" wypada naprawdę słabo.
Jednak to są drobiazgi - w końcu to jest film, w którym przewijają się postaci Hemingwaya, Picassa, Dalego, Tolouse-Lautreca... I prawdę mówiąc już samo to jest ogromną zaletą. Allen popisał się niesamowitym talentem odtwarzania postaci historycznych (nawet jeśli przy Hemingway'u casting nieco zawiódł) i Oscar za scenariusz był jednym z niewielu naprawdę zasłużonych w tym roku.
Właściwie to by było na tyle. Ciężko mi jest się rozpisywać o tym filmie, bo, jak już wspomniałem, ma praktycznie same zalety. Polecam z całego serca i mniej więcej dziesięciu centymetrów jelita cienkiego!

Ocena końcowa:
9+/10

John Carter


O tym filmie mogę powiedzieć tyle: spełnił moje oczekiwania w zupełności. Nie były one wielkie, to prawda, ale wystarczyły, abym nie miał sumienia powiedzieć, że "John Carter" był złym filmem.
A tak właściwie... Nie, nie wystarczyły. To był zły film. Tak, z pewnością nim był. Jest bardziej przedramatyzowany niż "Conan Barbarzyńca", postacie są płaskie jak w "Harrym Potterze", wątek etyczny równie nieporadny co ten z "Matrixa", a fabuła głupsza niż w "Gwiezdnych Wojnach" (z których zresztą zerżnięte są bezwstydnie wszystkie designy kosmitów z "Johna Cartera" - i jak mówię "wszystkie" - mam na myśli "wszystkie").
Posiada jednak także jedną, olbrzymią zaletę, właściwą wszystkim wyżej wymienionym filmom - ogląda się go jak marzenie. Autentycznie, przy całym jego idiotyzmie potrafi wciągnąć i, nawet jeśli przewiduje się dosłownie każdy twist fabularny z półgodzinnym wyprzedzeniem, śledzenie fabuły naprawdę sprawia przyjemność. Sceny walki są absolutnie epickie, teksty głównego bohatera ociekają schwarzeneggerowską kozackością, a Element Komiczny na tyle zepchnięty na drugi plan, że prawie nie denerwuje.
Wady właściwie już przytoczyłem, ale myślę, że przyda im się niewielkie rozwinięcie. A więc po pierwsze - jeśli chcecie obejrzeć ten film, przygotujcie się na patos. Dużo, dużo patosu. I na to, że każdy pojedynczy protagonista będzie mazgaić się przy każdej możliwej okazji, z wyjątkiem samego Cartera, który z kolei, jeśli na to trzeźwo spojrzeć, będzie zachowywać się bardziej sukinsyńsko niż czarny charakter - ale skoro twórcy filmu mówią, że to on jest tym dobrym, to trzeba im wierzyć. Aha, i zarzucę niewielkim spoilerem na temat fabuły - księżniczka nie ginie. I uwierzcie mi, biorąc pod uwagę to, jak ta postać się zachowuje, to jest naprawdę spora wada.
Co do fabuły... Czy naprawdę trzeba coś dodawać ponad to, że to jest o dziewiętnastowiecznym żołnierzu, który ląduje na Marsie (na którym, tak nawiasem mówiąc, może swobodnie oddychać a wszyscy mówią po angielsku)?
Tak, trzeba. Jedną, jedyną rzecz, która rzuca się w oczy przez cały seans - nikt się temu nie dziwi. Wszyscy po prostu... Przyjmują co im daje los. I sam nie wiem, czy bardziej zaskakująca jest postawa Cartera, który szok ze znalezienia się na innej planecie kwituje dwukrotnym powtórzeniem zdania "O, rany, jestem na Marsie!", czy też kosmitów, którzy zamiast być choć odrobinę zdziwieni tym, że pośród nich pojawia się facet o sile w ich oczach nadprzyrodzonej, tylko z miejsca zastanawiają się, jak go wykorzystać.
Postaci... To jest tak: Carter jest Twardzielem, księżniczka - Damą w Opałach (od czasu do czasu, dla niepoznaki siekącej szablą po jakimś epizodycznym bohaterze), wódz czwororękich zrzynek z "Ataku klonów" jest Szlachetnym Dzikusem, jego rywal jest Złym Dzikusem, jego córka - Dobrą i Niezrozumianą, oficer o chińskim imieniu jest Zmanipulowanym Sukinsynem, łysy szwarccharakter zaś - Szczwanym i Bezdusznym Manipulatorem. Właśnie opisałem szczegółowo wszystkie najważniejsze postaci filmu. Zero charakteru, zero osobowości, zero sylwetki psychologicznej - po prostu czyste archetypy. I tak, wiem, że to wszystko jest na podstawie powieści z początków XX wieku, ale na litość - te wzory postaci były w użyciu już w legendach arturiańskich i nawet wtedy były dość przeżute. Dlatego ciężko mi nawet coś powiedzieć o grze aktorskiej - bo ciężko stwierdzić, czy bije po oczach dlatego, że aktorzy są drewniani, czy po prostu dlatego, że nie bardzo mieli co grać...
Wątek etyczny to tak naprawdę tylko pretekst do kilku dialogów Tego Złego z Tym Dobrym, przedłużających film o jakiś kwadrans. I rzuceniu kilku tanich aforyzmów, bo przecież tanie aforyzmy tak świetnie się sprawdzały w tych dziesięciu milionach innych filmów opartych na identycznych schematach.
O czym jeszcze nie wspomniałem - 3D w tym filmie ssie. Połowę czasu go nie ma, a drugą połowę jest ewidentnie upchnięte na siłę, żeby móc dopisać "3D" na plakacie. Jeśli tylko jest taka możliwość, lepiej go obejrzeć bez męczenia oczu.
Generalnie - polecam jako bezmyślną rozrywkę. Bo rozrywki w tym jest masa - i właściwie niczego poza tym. Jeśli Disney zdecyduje się wyprodukować sequel - a goście od Disney'a kręcili już sequele gorszych filmów - pewnie, gardząc sobą, go obejrzę i choćby był dziesięć razy gorszy od oryginału, pewnie wciąż będę się dobrze bawić. Bo to po prostu jeden z tych filmów, dla których wymyślono stoiska z pop-cornem.

Ocena końcowa:
6+/10

sobota, 3 marca 2012

Kobieta w czerni


Powiem na wstępie, że (w przeciwieństwie do wielu osób) nie byłem uprzedzony do tego filmu. Daniel Radcliffe nie jest moim zdaniem aż tak tragicznym aktorem, za jakiego się go uważa - w "Harrym Potterze" wszak skopali swoje role znacznie zdolniejsi od niego (Gary Oldman, Alan Rickman, Helena Bonham-Carter, Ralph Fiennes...), a on poradził sobie ze swoją całkiem znośnie, zwłaszcza jeśli zważyć na to, jak irytującą postać przyszło mu zagrać.
"Kobieta w czerni" natomiast zapowiadała się na całkiem przyzwoity, lekko tandetny, gotycki horror. Była natomiast nieprzyzwoicie tandetnym gotyckim horrorem. Ot i wszystko.
Nie wiem, na ile to jest wina powieści Susan Hill, na której film jest oparty, bo jej nie czytałem, ale fabuła jest niesamowicie, szokująco wprost głupia i sztampowa. Do połowy filmu zapowiada się on całkiem nieźle - mroczne, ponure zdjęcia, tylko lekko drewniana gra aktorska, ładna, klimatyczna muzyka...
A potem prawnik Arthur wchodzi do nawiedzonego domu. Od tego momentu nie sposób powstrzymać się od śmiechu.
Poważnie, nie byłem w tym odosobniony. Niemal cała sala zwijała się w histerycznym chichocie na widok kolejnych absurdalnych poczynań bohatera, który najwyraźniej przejawia zadziwiające skłonności do autodestrukcji - a to paraduje z siekierą trzymając ją za sam koniuszek rękojeści tak, że gdyby jej spróbował użyć, złamałby sobie rękę, a to ściga morderczego upiora uzbrojony w świeczkę, skacze w ogień, do bagna, pod pociąg... Poważnie, tak spragnionej efektownej śmierci postaci nie widziałem od czasu "Piątku, trzynastego".
Motywacje ducha są zresztą nie mniej niejasne. Nie zdradzę za wiele, jeśli powiem, że tytułowa kobieta w czerni za życia była nieszczęśliwą matką, której odebrano dziecko, gdyż ją samą uznano za niezrównoważoną psychicznie; pod niedbałą opieką krewnych dziecko utonęło.
Samobójcza śmierć jego matki najwyraźniej jeszcze pogorszyła stan jej nerwów, gdyż postanawia ona wymordować wszystkie dzieci w okolicy. Z jakichś tajemniczych względów nie może jednak żadnego tknąć dopóki ktoś dorosły jej nie zobaczy. Poza tym jak już jest ta maszkara pokazana na ekranie wygląda bardziej groteskowo od Freddiego Kruegera, mimo że ten był groteskowy świadomie.
Powyższe akapity nie wyraziły nawet drobnej cząstki fabularnego gówna, jakim ciśnie w was ten film. Każdy pojedynczy ruch, każda akcja, każde słowo dowolnie wybranego bohatera tak bezczelnie przeczy logice i zdrowemu rozsądkowi i jest tak potwornie sztampowe, że obejrzenie tego filmu z pokerową twarzą jest praktycznie niewykonalne. A finał był już tak szokująco tandetny, że przez chwilę się bardzo poważnie zastanawiałem, czy ten film nie jest świadomą parodią kina grozy, bo po prostu nie mogłem uwierzyć w to, by twórcy tego gniota byli tak dalece pozbawieni dobrego smaku.
Czy polecam? Może w pewnych okolicznościach "Kobieta w czerni" byłaby całkiem niezłą, bezmyślną rozrywką. Na tej samej zasadzie, na jakiej są nią co bardziej kiczowate filmy akcji. Bo z tego kicz kipi i wycieka na podłogę.

Ocena końcowa:
2+/10

czwartek, 1 marca 2012

Żelazna dama


Zacznę od zalet, zgoda?
Zawsze lubię zacząć od zalet przy recenzowaniu złych filmów, szczególnie jeśli dany film takowe zalety posiada.
A "Żelazna dama" posiada, i to niewątpliwe. No więc po pierwsze - Meryl Streep zdecydowanie zasłużenie odebrała statuetkę Oscara. Zagrała wyśmienicie, doskonale odtwarzając manieryzmy legendarnej premierki - i może nie najlepiej oddając jej charyzmę, ale to jest, jak sądzę, głównie wina scenariusza.
Oscar za charakteryzację był, naturalnie, idiotyczny, ale ta kategoria i tak nikogo nie obchodzi, więc podejrzewam, że Akademia po prostu nie chciała pozwolić na to, by "Żelazna dama" otrzymała tylko jedną statuetkę.
O dziwo, film uchronił się od większych przekłamań historycznych, których się spodziewałem. Nie było żadnej demonizacji Margaret Thatcher, pokazano także jej niewątpliwe zasługi dla jej ojczyzny. W ogóle zresztą wątek polityczny został doskonale poprowadzony, zaakcentowano trudną sytuację Zjednoczonego Królestwa (wojna z IRA, najazd Argentyny na Falklandy), może tylko odrobinę bagatelizując rolę Thatcher w zimnej wojnie z Sowietami.
Muzyka była ładna - trochę przesadnie smętna, ale ładna.
I tak, tu mniej więcej kończą się zalety.
Poważnie - czy naprawdę przy filmie o Margaret Thatcher przychodzi wam do głowy smęt o staruszce tęskniącej za zmarłym mężem? Bo dokładnie to zrobili twórcy "Żelaznej damy". W trakcie jego akcji Margaret jest już dawno po dymisji, jej mąż nie żyje, a jej zwiduje się jego duch (!). Wspomniany wątek polityczny jest, owszem, świetny, jednak przewija się tylko w retrospekcjach. A ten opisujący życie prywatne "żelaznej damy" jest po prostu głupi. Nie ma sensu. Nie angażuje emocjonalnie. Litości.
I to właśnie rujnuje ten film - jego ogólna koncepcja nie zdała egzaminu. To tak, jakby zrobić film biograficzny o Hitlerze skupiając się na czasach, kiedy był lekko sfrustrowanym artystą malującym konie. To tak, jakby zrobić film biograficzny o świętym Franciszku skupiając się na jego karierze trubadura. To tak, jakby zrobić film biograficzny o Dantonie skupiając się na tym, co porabiał jako świniopas. Nie godzi się. Tak się po prostu nie robi.
"Żelazna dama" jest złym filmem. Została wykonana doskonale, ale ogólna koncepcja zwyczajnie nie trzyma się kupy. Czy warto obejrzeć? Niewątpliwie. Rola Meryl Streep robi wrażenie, no i mimo wszystko upchnięto tu kawał historii, nawet jeśli rozgrywa się ona w tle "naprawdę ważnych" rzeczy, jak stosunki starej Thatcher z jej córką. Polecam ozięble.

Ocena końcowa:
5/10

Incepcja


Pozwolicie, że niniejszą recenzję rozpocznę ciągiem zwrotów, które najpełniej wyrażą moje odczucia z tego filmu:
OMG, OMG, OMG, WTF, OMG, OMG, O JA CIĘ, O (censored), OMG, O-M-G, o (censored), (censored) a do tego (censored).
I tak przez cały seans.
Nie, naprawdę, pan Nolan wziął się za dokładnie ten rodzaj schizolskich, chorych, nienormalnych i niezrozumiałych filmów, które dosłownie uwielbiam.
Tak, piałem z zachwytu na "Parnassusie", dech mi zaparło "No Smoking", a po "Brazilu" ładne kilka dni nie byłem w stanie mówić o czymkolwiek innym niż wrażenia z seansu.
I powiem tyle - "Incepcja" to jest to!
Oczywiście, niby powinienem ją przede wszystkim rozebrać, zająć się szczegółami - a więc przede wszystkim wspomnieć o doskonałych kreacjach, jakie stworzyli Leonardo DiCaprio i aktorka, która już dla mnie na zawsze pozostanie Juno, napomknąć o świetnej, doskonale dopasowującej się do klimatu muzyce, dodać co nieco o wspaniałym stylu Christophera Nolana w którym czuć wpływy takich geniuszy jak Tim Burton czy Wes Craven, o niesamowitych, zapierających dech w piersiach nawet na małym, laptopowym ekraniku efektach specjalnych, o obłędnej, skomplikowanej, wciągającej i skłaniającej do głębszej analizy fabule, o walącym po pysku zakończeniu, o tym, o ile to jest lepsze od "Matrixa", a o ile od "Odysei kosmicznej", o świetnym wykorzystaniu idei buszowania po snach, o przyjemnych scenach walki i strzelaninach, cudownych zabawach z grawitacją i charakteryzacją, o doskonałym igraniu z konwencją dramatu psychologicznego, o wyrazistych bohaterach czy o tym, jak do filmu chce się wracać i oglądać go raz jeszcze i znowu, i znowu - ale doprawdy ciężko byłoby mi to wszystko wyrazić słowami.
Mówię więc krótko: to trzeba zobaczyć. Po prostu trzeba. To jest dzieło, które skłoniło mnie do zakwestionowania słuszności przyznania "Jak zostać królem" Oscara za najlepszy film roku 2010.

Ocena końcowa:
9/10