niedziela, 1 stycznia 2012

Gia


"Gię" tak naprawdę najlepiej opisuje gatunek, do którego przynależy - dramat biograficzny.
Jest coś takiego z tymi wszystkimi dramatami biograficznymi, że choć różnią się w szczegółach, wiele cech mają wspólnych. Nieważne, czy mowa o Gandhim czy o Morrisonie, o Janie Pawle II czy Mozarcie - nieważne nawet, czy film jest dobrze zrealizowany, czy nie. Pewne cechy pozostają identyczne.
Jak choćby to, że prawie nigdy (jak dotąd jedynym odstępstwem od tej reguły było "Jak zostać królem") nie dba się o jakość obsady drugoplanowej. Albo ciągłe robienie z głównego bohatera najgłębszej i najbardziej nieszczęśliwej osoby na świecie: Gandhiego zżera patriotyzm, papieża troska o dobro Kościoła, Morrisona heroina, a Mozarta nieudolność życiowa.
No i oczywiście kontrastowe pokazanie tego, jak żył zanim był sławny. Mamy więc Gandhiego jako pomniejszego urzędasa, Wojtyłę jako wykładowcę filozofii, Morrisona jako lokalnego wokalistę w Phoenix czy Mozarta jako "cudowne dziecko" salonów.
Jakby ktoś miał jakieś wątpliwości, "Gia" nie odstępuje od ani jednej z zasad rządzących dramatem biograficznym.
Co dobrego? No cóż, doskonała rola Angeliny Jollie - naprawdę można zapomnieć że to tylko aktorka.
I, powiedzmy sobie szczerze, jest to jedyna dobra rola w filmie. Pozostałe są cholernie sztuczne - zwłaszcza kochanka Gii, Linda (co ty wieeesz o pozowaaniu?*) odegrana jest nieprawdopodobnie sztucznie. Ale cóż - film biograficzny.
Muzyka zupełnie znośna, choć może miejscami cokolwiek przesadzona. Nie mam się czego czepić w tym względzie.
Fabuła - no cóż, mówiąc patetycznie, podyktowana przez życie, ale - z nielicznymi wpadkami w postaci przeskakiwania zbyt dużych okresów czasu, co trochę zgrzyta po spójności - poprowadzona raczej dobrze.
Osobiście strasznie mi się spodobała konwencja w jakiej rozpoczyna się i zaczyna film - zbliżenia na pokrywaną makijażem twarz Gii wyświetlone na początku, powtórzone zostają tuż przed zakończeniem, okraszone jednak innym komentarzem - o ile za pierwszym razem sugerują przygotowania do wyjścia na wybieg, o tyle za drugim jest to przygotowanie zwłok modelki do pogrzebu. Może to i pretensjonalne, ale efektowne jak cholera.
Takich pretensjonalności mamy tutaj zresztą mnóstwo, jak choćby wplecione w narrację fragmenty z pamiętnika bohaterki czy wszystkie teksty o tym, jak to ona się cholernie wszystkiego boi... Ale cóż - film biograficzny.
Generalnie warto zobaczyć. Szczególnie polecam tym, którzy po obejrzeniu, pożal się Boże, "Mr. & Mrs. Smith" nie mogą uwierzyć, że Angelina Jollie jest dobrą aktorką. Sam należałem do tej kategorii - dopóki nie obejrzałem "Gii".

Ocena końcowa:
8/10

*Musiałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz