niedziela, 1 stycznia 2012

Kevin sam w domu


Kiepskie filmy, złe filmy, beznadziejne filmy, kiczowate filmy, denne filmy, bolesne filmy, potworne filmy, nieludzkie filmy, zasługujące-na-wetknięcie-scenarzyście-skryptu-do-odbytnicy filmy, przesłodzone filmy, koszmarne filmy. Takie określenia same się nasuwają, gdy usłyszy się sformułowanie "świąteczne komedie familijne". A jednak one wszystkie wypadają całkiem nieźle, gdy porównamy je z jednym, legendarnym wręcz gniotem.
Tak, mowa właśnie o nim. Jednym z najgorszych. Jednym z najpotworniejszych.
"Kevin sam w domu".
Każda minuta tego filmu to męczarnia, przeszywający ból dla każdego, najgłębszego zakamarka duszy.
"Don Chichot", "The Room", "American Pie", "Atomowy amant", "Pirania 3D", "Batman i Robin", "Zmierzch" - wszystkie te pomyłki światowej kinematografii okazują się być prawdziwymi dziełami sztuki, jeśli tylko obejrzymy "Kevina".
To znaczy... Na litość! Jakim cudem, pytam się, jakim cudem, zdołano spreparować komedię, która nie ma ani jednej zabawnej sceny? A to nadal mało powiedziane! Jakim cudem zdołano stworzyć film, którego każda pojedyncza scena stanowi zgrzyt mentalnym gwoździem po tablicy zdrowego rozsądku, dobrego smaku, poczucia humoru, moralności, itd. itp.?
No więc - jakoś zdołano.
Przede wszystkim - Kevin to najbardziej irytująca kreacja dziecięca, jaką w życiu widziałem (a oglądałem pierwsze odcinki "Rodziny zastępczej"!). Każdy grymas tego potwornego bachora, każde wypowiedziane przez niego słowo nasuwa myśli o tym, że aborcja może nie jest jednak aż taka zła, a Herod to był w gruncie rzeczy biedny, niezrozumiany przez otoczenie człowiek. Poważnie, jeśli ktoś twierdził, jakoby Charlie od fabryki czekolady lub młody Anakin Skywalker był denerwujący - niech obejrzy "Kevina". Bardzo sympatyczne dzieciaki, doprawdy. Ale powinienem chyba przystopować z odruchowym porównywaniem tego gniota do filmów lepszych od niego. Zakrawa na eskapizm. A jest od czego uciekać.
Jeśli myślicie, że dorośli grają lepiej - porzućcie nadzieję, którzy to czytacie. Rodzice Kevina, włamywacze, starszawy sąsiad - wszyscy grają jak drewniane kukły. Nie, nawet nie tak. Widywałem drewniane kukły, które grały całkiem znośnie, jeśli porównamy je z... Z dowolnym aktorem, który wziął udział w tym szkaradzieństwie.
Fabuła jest... Głupia. Nie, nie jest głupia w ten zabawny sposób. Jest głupia w najbardziej przytłaczająco nie-zabawny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Nie ma w niej krzyny logiki, nawet tej komediowej. I co gorsza - ewidentnie nie jest to zabieg do końca zamierzony.
I co najgorsze - choć o tym wspomniałem już dwukrotnie, wada ta zasługuje na oddzielny akapit - to nie jest śmieszne. Żałosne - owszem. Bolesne - jak najbardziej. Doprowadzające do rozpaczy - jeszcze jak. Ale nie śmieszne. Jedyny śmiech, jaki można z siebie wykrztusić w trakcie seansu to histeryczny chichot, zwłaszcza przy którymś z niemiłosiernie powtarzanych w kółko gagów - nieśmiesznych nawet za pierwszym razem, jak na przykład roznosiciel pizzy przewracający samochodem stojącą przed domem Kevina figurkę, włamywaczy ślizgających się i spadających ze schodów czy ciągnąca się przez jakieś dziesięć minut obrzydliwa gadka o tym, jak to Kevin ma przenocować z moczącym się w łóżko krewniakiem. Magia świąt, taka jej mać.
Nie oglądajcie tego filmu. Tyle mam do powiedzenia. Jeśli czyta niniejszą recenzję ktoś, kto zna go tylko z demotywatorów lub animowanych gifów - niech nie zmienia tego stanu rzeczy. "Kevin sam w domu" sprawia, że ma się ochotę przyznać Oscara Robertowi Pattisonowi czy Tommy'emu Wiseau. Ten film to obraza dla sztuki kinematograficznej. Ten film to wszystko, co w filmie może być najgorszego. Nie warto go oglądać nawet po to, aby przekonać się, jak bardzo jest zły. Szkoda zdrowia.

Ocena końcowa:
1/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz