poniedziałek, 19 września 2011

Zmierzch


Gdyby ktoś kazał mi wymienić najgorsze filmy, jakie w życiu oglądałem, "Zmierzch" może i nie zdobyłby pierwszego miejsca, ale miejsce w pierwszej dziesiątce miałby raczej zapewnione.
Ten film jest, co tu dużo mówić, denny. Oczywiście nie wszystkie jego wady są winą filmowców - za absurdalnie głupią fabułę, dajmy na to, odpowiedzialność ponosi Stephanie Meyer, a twórcy ekranizacji nawet ponoć gdzieś tam starali się poprawić co większe nonsensy. Na wiele się to nie zdało...
Po pierwsze - Bella. Nie, Bogu dzięki nie ma nic wspólnego z tą z "Pięknej i Bestii". Nie żebym był jakimś wielkim fanem Disney'a, ale wiązanie go w jakikolwiek sposób z tym szajsem uwłacza zarówno pamięci Walta, jak i sztuce jego następców.
Kristen Stewart nie była i nie jest dobrą aktorką. Ba - ona nawet ładna nie jest, na czym jedzie sporo hollywoodzkich gwiazdek. Ma rybie spojrzenie i cierpiętniczą minę, która nie schodzi z jej twarzy przez cały cholerny film. Może raz czy dwa zdołałem zaobserwować jakąś sugestię uśmiechu. Poważnie, w byciu ostentacyjnie ponurą przewyższa komiksowego Riddlera. Aczkolwiek bez wdzięku tego ostatniego.
Pattison - kolejna pomyłka. Po nim co prawda przynajmniej widać, że się stara - ale cóż ze starań, skoro ten facet zwyczajnie nie potrafi grać? A choćby i potrafił - cóż z tych umiejętności, skoro w tym filmie otrzymał rolę błyszczącego wampira i większa jej część to "zarzucanie powłóczystym" w stronę Belli? Litości.
Fabuła jest, jak już mówiłem, kiepska, do tego poprowadzona tak przewlekle, że kilka razy w trakcie oglądania musiałem kursować po kawę, tak usypiająco na mnie działała. Polecam ludziom z bezsennością. Panie Burton - miesiąc oglądania "Zmierzchu" co wieczór i może pan wyrzucić te ciemne okularki do śmietnika.
A najgorsze jest to, że ten szajs mógł być dobrym filmem, a książka mogła być dobrą powieścią. Na litość, pani Meyer postanowiła napisać powieść o trójkącie miłosnym, którego dwie trzecie to wampir i wilkołak! Czyż nie brzmi to jak czysta i skoncentrowana zajebistość? Oczywiście, teraz nie brzmi, bo wszystkim ten model kojarzy się ze "Zmierzchem". Ale wyobraźcie sobie tylko tego typu historię jako krwisty, gotycki horror. Nawet wampir mógłby pozostać wegetarianinem - z wilkołaka zrobiłoby się wówczas bezwzględnego mordercę, a Edward przez cały czas miałby problemy z opanowaniem żądzy krwi, coś w rodzaju morderczego rozdwojenia jaźni. Bella byłaby rozdarta między uczuciami do dwóch bezwzględnych psychopatów...
Porzućmy piękne marzenia. Fakty są twarde.
Jakby tego było mało, powieściowy "Zmierzch" jest bezczelną zrzynką z popularnego w latach 90. cyklu powieściowego "Pamiętniki wampirów". Jedyne właściwie różnice w założeniach fabularnych to spłycenie (jeszcze bardziej - "Pamiętniki" też wybitną literaturą nie były) głównej bohaterki i zamiana charyzmatycznego szwarccharaktera na... No cóż, na Jacoba. Poważnie, gdyby nie istnienie "Zmierzchu", uznałbym "Pamiętniki wampirów" za upadek literatury a ich ekranizację - za upadek kinematografii. Ale "Zmierzch" istnieje. Odkąd go obejrzałem, "Pamiętniki" wydają mi się całkiem niezłe.
Mimo wszystko - polecam. Dobrze jest znać ten film. Co prawda wasz mózg będzie skażony do końca życia i z każdą sceną będziecie głupsi, ale przynajmniej uświadomicie sobie straszliwy fakt, że "The Room" wcale nie jest najgorszym filmem w dziejach.

Ocena końcowa:
3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz