wtorek, 13 września 2011

Batman & Robin


Ten film jest już tak powszechnie uważany za symbol kiczu i beznadziei, że aż żal go recenzować.
Gdy spogląda się na jego opis, brzmi niezmiernie interesująco. Plejada gwiazd (nazwiska tak wybitnych aktorów jak George Clooney, Arnold Schwarzenegger czy Uma Thurman robią wrażenie), zarys akcji zadziwiająco (jak na Schumachera) spójny... Czyżby twórcy filmu poszli po rozum do głowy i poprawili błędy tragicznego "Batman: Forever"? Ale gdzie tam.
Nie wiem, jak to się stało, ale wszyscy, ale to wszyscy aktorzy grali beznadziejnie. Wyobraźnia podsuwa mi Schumachera siedzącego na krzesełku z wielkim biczem w ręku i pokrzykującego coś w rodzaju: "Zbyt naturalnie! Sztucznie ma być, do cholery! A to co? Głębia psychologiczna? A dziesięć plag sukinsynowi!". Do tego zostali dobrani do ról zupełnie bez pojęcia. Clooney jako Batman jeszcze by uszedł (w każdym razie na oko, bo przy interpretacji postaci wzorował się chyba na tej kukle z "Piły"*), ale już Schwarzenegger w roli zmizerniałego ze zgryzoty naukowca pogrążonego w rozpaczy po utracie żony mógłby z powodzeniem wziąć udział w konkursie na najbardziej poroniony pomysł w historii filmu. No i jeszcze pani Thurman wykrzywiająca się i trzęsąca dupskiem jako z założenia diabolicznie seksowna pani ekolog... To bolało. Zwłaszcza kogoś, kto jest (tak jak na ten przykład ja) zagorzałym fanem jej ról z filmów Tarantina.
Dalej - charakteryzacja. Skopana na całej linii. Sterczące sutki na kostiumach Batmana i Robina są już niemal legendarne, podobnie zresztą jak kombinezonik Batgirl sprawiający wrażenie skrzyżowania niskobudżetowej Catwoman z "Batman zbawia świat" z przesadnie wysokobudżetową z filmu o mało oryginalnym tytule "Catwoman". Z pewną domieszką stereotypowej amatorki sado-maso, a jakże.
Ale myliłby się ten, kto sądziłby że pozostałe postaci odtworzono lepiej. Mr Freeze wygląda trochę jak połączenie któregoś z Transformersów z Buzzem Astralem. Poison Ivy nosi się w obcisłym, zielonym kombinezoniku podejrzanie podobnym do kostiumu Riddlera z poprzedniej części (czyżby cięcia w kosztach?).
Od biedy jako plus może zostać uznana odpowiednio patetyczna i wpadająca w ucho muzyka, która jednak rozbrzmiewa rzadko i w nieodpowiednich momentach. Poza tym patos jest tu bardziej przesadzony i żałosny niż u dowolnie wybranego z polskich poetów okresu romantyzmu. A kłótnie Batmana z Robinem... Nic tylko walić głową w ścianę. Ino twardą.
Jeszcze parę zdań na temat tego gniot i zejdę na zawał. Autentycznie. A sądziłem, że po "Forever" nic gorszego już się zdarzyć nie może... Aj waj!

Ocena końcowa:
1/10

*Tak, wiem, że "Piła" powstała dużo później, ale po co psuć ładne porównanie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz