niedziela, 2 października 2011

Labirynt Fauna


"Labirynt Fauna" to film, na który strasznie się zapalałem. Wszystko, co o nim słyszałem było pozytywne i przed oczami mojej wyobraźni malował się wreszcie naprawdę ambitny horror. Oczywiście, Guilermo del Toro ma poglądy lewicowe, więc nieuniknione były przekłamania historyczne pod tytułem "frankiści byli bezwzględnymi potworami, natomiast komuniści bohaterskimi bojownikami o wolność", ale byłem w stanie nawet to wybaczyć, szczególnie, że wątek historyczny nie miał być głównym wątkiem filmu, a jedynie otoczką - równie dobrze mogłem sobie wyobrazić, że to się dzieje w III Rzeszy, a ściganymi przez złego oficera nie są komuniści, a działacze ŻOB czy AK. Zresztą wówczas nawet komuniści by od biedy przeszli.
Ale mniejsza z tym. Co oferuje film, gdzie jest to ambitne przesłanie, które zapewniło mu tak olbrzymią oglądalność i przychylność większości krytyków filmowych?
Otóż nie wiem, może miałem zbyt wysokie oczekiwania czy co, ale ja takowego przesłania tam nie zauważyłem.
Zauważyłem za to ogromną ilość taniego efekciarstwa, które najwyraźniej miało zatuszować jego brak. Del Toro bawi się na przemian w parapsychologię i w tanią symbolikę, jedną z tych, w których, wedle słów Terry'ego Pratchetta, symbol nie musi symbolizować nic konkretnego, tylko po prostu być symbolem.
Jakby tego było mało, gra aktorska leży i kwiczy. Albo raczej - byłaby doskonała dla pastiszu czy parodii tego rodzaju filmów, ale dla poważnego horroru czy dramatu psychologicznego jest śmiechu warta. I nie wiem, na ile jest to wina samych aktorów, a na ile wina tego, że zwyczajnie nie mieli wiele do odegrania.
Bo tutaj przechodzimy do następnej wady filmu - bohaterowie są nieprawdopodobnie wprost płascy.
Na przykład oficer jest zły - więc promieniuje tym złem jako ten Gargamel, acz bez jego wdzięku - jak się uśmiecha, to zjadliwie, jak krzyczy to przeraźliwie. Nikomu by nie zaszkodziło, gdyby jego osobowość była bardziej rozbudowana niż "jestem zły i koniec".
Jego kompletnym negatywem jest jego żona - sflaczała, uległa i lekko zbzikowana, przypomina jakąś odległą przodkinię Luny Lovegood - tylko, podobnie jak w przypadku oficera i Gargamela - bez wdzięku tej ostatniej. Na litość, ta postać jest tak przesłodzona, że każdy akt agresji wobec niej przyjmuję niemal z ulgą.
Ale ta zwariowana parka okazuje się pełna bergmanowskich wątpliwości i głęboka jak ponure symbole Burtona jeśli ją zestawimy z trzecią, główną bohaterką tego dzieła - tą nieznośną, nieznośną, po trzykroć nieznośną dziewczynką, której zachowanie jest tak totalnie nierealistyczne (nawet jak na osobę, która rozmawia z wróżkami) a gra aktorska tak totalnie... No, nieobecna (nawet jak na wiek aktorki), że jedyne porównanie, jakie mi przychodzi na myśl to żeńska wersja tego cholernego chłopczyka z "Lśnienia". Tyle że tamten miał przynajmniej za tatuśka Nicholsona, który mocno podbijał poziom filmu.
Oczywiście, Guilermo del Toro wcale nie miał zamiaru nawiązywać do "Lśnienia": dziewczynka, noc, Faun... Podziałało to na wyobraźnię reżysera i postanowił władować w to wszystko na kija komukolwiek potrzebne nawiązania do "Opowieści z Narnii", a od czasu do czasu też do "Alicji w Krainie Czarów". Nie wiem, czy mu się wydawało, że w ten sposób film będzie głębszy, czy też zadowoli co mniej ambitnych wyłapywaczy "smaczków", czy też zwyczajnie nie mógł się powstrzymać, ale prawdopodobnie wszystko po trochu.
Podsumowując: ten film jest zły. Chyba już wolę dzieła Uwe Bolla, jako że ów przynajmniej nie pretendował do głębi. Del Toro pretendował i mu się nie udało. I tym gorszy jest ten film. Jedyne co go trochę ratuje w moich oczach to całkiem ładna muzyka - niestety kiepsko wykorzystana. Zdecydowanie wolałbym jej słuchać z czymś lepszym niż ten gniot przesuwający mi się przed oczami.
Jestem na nie.

Ocena końcowa:
3+/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz