niedziela, 3 czerwca 2012

Nietykalni


Na wstępie zaznaczę, że zachwytów nad tym filmem nie rozumiem i zbyt łatwo nie zrozumiem. Nie jestem wielkim fanem tego typu "dramatów inwalidzkich", a mimo to oglądałem masę filmów o fabule niemal słowo w słowo identycznej z "Nietykalnymi": bogaty kaleka zatrudnia prostego-chłopaka-z-ulicy, po czym się zaprzyjaźniają, koniec.
Miło ze strony tego filmu, że nie wykorzystał kliszy nagle-utraconego-zaufania, ale mimo wszystko nie ma się za bardzo czym zachwycać.
Pomijając jednak sztampowość fabuły, jest to filmik zrealizowany naprawdę dobrze. Gra aktorska nie zachwyca, ale jest na jak najbardziej przyzwoitym poziomie, dialogi brzmią naturalnie i można czerpać z seansu niewątpliwą przyjemność. Zadziwiająco przyjemnie ogląda się nawet sceny tak sztampowe, jak zderzenie kultur w postaci przeciwstawienia muzyki klasycznej i imprezowego jazzu - motyw występujący w różnych wariantach w tysiącach różnych filmów, szczególnie tych o tematyce rockowej (jak taki choćby Jack Black nie wstawi przynajmniej jednej takiej sceny, to jest chyba chory). Poza tym - o czym warto wspomnieć - sztampowość ta nie niesie ze sobą pretensjonalności, co - szczególnie we francuskim kinie - jest przyjemnym zaskoczeniem. Sporym atutem filmu było też zakończenie - jedyny chyba jego element, który nie jest radosną sztampą.
Polecam każdemu, kto lubi ckliwe, francuskie filmy. Kto czerpał przyjemność z "Amelii" czy "Pana od muzyki", z pewnością zasmakuje i w "Nietykalnych". Pozostałych schematyczność filmu może drażnić - ale cóż, jeszcze się taki nie urodził...

Ocena końcowa:
7+/10

niedziela, 13 maja 2012

Avengers


Właściwie to ciężko mi pisać o tym filmie tak, aby nie stwierdzać oczywistości. Nie, "ciężko" to niewłaściwe słowo, jest to bowiem całkowicie niemożliwe. Film dokładnie spełnił oczekiwania, jakie w nim można było pokładać. Ani odrobiny więcej, ani odrobiny mniej.
A więc, przede wszystkim, bohaterowie, bo chyba oczywistym jest, że film (jak i wszystko, co wcześniej sygnowano marką "Avengers") stworzony został specjalnie po to, żeby zgromadzić w jednej historii wszystkich najbardziej epickich herosów uniwersum Marvela (no dobra, z wyjątkiem Spider-Mana; zawsze mi go tam brakowało). Od klasycznych, komiksowych Avengersów filmowy skład różni się minimalnie - mamy, oczywiście Iron-Mana (który ocieka zajebistością przez cały film), Czarną Wdowę (która w sumie też ocieka zajebistością, ale Iron-Man ją przyćmiewa), Hulka (który jako człowiek jest paranoidalnym naukowcem, a jako Hulk jest... no cóż, Hulkiem), Thora (który jest tępym osiłkiem w dziwnym kostiumie, ale za to z młotkiem stanowiącym pretekst do epickich scen z błyskawicami), Kapitana Amerykę (który jest tępym osiłkiem w jeszcze dziwniejszym kostiumie i bez młotka, ale jest sam w sobie pretekstem do mnóstwa gagów z wyszydzającym go Iron-Manem) i Hawkeye'a (który, niespodzianka, jest tak bezbarwny, że niemal przezroczysty i chyba jedyne, co ta postać wnosi do filmu to kilka wymuszonych ujęć ze strzałami lecącymi w stronę widowni). Brakowało mi trochę Antmana, ale cóż - nie można mieć wszystkiego.
Gra aktorska prezentuje się zaskakująco dobrze. To znaczy, pewnie, takiego Thora nie dało się odegrać tak, żeby nie brzmieć sztucznie, a z kolei fakt, że sprawili się dobrze Robert Downey, Scarlett Johansson czy Samuel Jackson (a ten ostatni nie miał lekkiej roli z tymi wszystkimi patetycznymi przemowami) nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, ale obsada drugoplanowa też nie była zła, a Loki to rasowy szwarccharakter z prawdziwego zdarzenia w stylu przeciwników Jamesa Bonda. Tak samo jak oni zresztą kiczowaty, ale za to jakże epicki!
Ostatnie sformułowanie mogłoby zresztą opisać cały film. To znaczy pewnie, kicz chlusta ze wszech stron, fabuła była pisana na kolanie i jest w niej kilka kolosalnych dziur (dlaczego, do diabła, Loki właściwie dał się uwięzić?!), ale rozmach tego wszystkiego jest tak epicki, że wybacza się mu to z łatwością. Nie mówię już nawet o efektach specjalnych, ale sama choreografia walk i, no cóż, tożsamość walczących zapiera dech w piersiach. To znaczy - to Marvel! To jest właśnie cholerny Marvel w czystej postaci! To uniwersum, w którym aspołecznego nerda gryzie radioaktywny pająk, na co tamten zakłada lateksowy kombinezon i ratuje świat (no, głównie Nowy Jork) przed złem! Tak, wiem, że to akurat nie w tym filmie, ale ten właśnie motyw oddaje całą beztroskość marvelowskiego kreowania świata i bohaterów. Potrzebujemy gościa, który strzela z łuku, bo to malowniczo wygląda? Walnijmy więc gościa, który strzela z łuku! A żeby było bardziej epicko, niech jego strzały wybuchają. Co sobie mamy żałować, to nasz świat i my go kreujemy tak, jak nam się podoba!
Właśnie przez tę radosną beztroskę i całkowity brak ograniczeń takimi bzdurami jak logika, zdrowy rozsądek, dobry smak czy umiarkowanie "Avengersi" wywołują banana na twarzy i dwugodzinny oczopląs. Eksplozje, strzelaniny, krótkie, wiejące tylko lekko sucharem gagi, Robert Downey udający że jest Johnnym Deppem, nordyccy bogowie i wielkie roboty piorące inne wielkie roboty po ich stalowych pyskach - i to jest właśnie to!
Czy polecam? No cóż, polecam przez ostatnie dwa akapity, więc to będzie już tylko formalność. Polecam zdecydowanie. Pewnie, nie jest to głębokie czy ambitne kino (nowy film Burtona wychodzi dopiero za tydzień), ale jest epickie niczym Geralt z Rivii ujeżdżający velociraptora w centrum cyberpunkowej metropolii. I mniej więcej równie bezsensowne, ale szczerze mówiąc - who the fuck cares?

Ocena końcowa: 8/10

środa, 28 marca 2012

Anastazja


Nasłuchałem się wiele o tym filmie, i to zarówno dobrego, jak i złego. Stał się swoistą legendą, jak wiele innych animowanych musicali lat dziewięćdziesiątych. Czy ta sława, jaką obrósł, jest zasłużona?
Mówię to z przykrością, ale: nie, nie i jeszcze raz nie.
Nie chodzi o to, że film nie miał potencjału. Miał potencjał jak jasna cholera i widać to na pierwszy rzut oka. Wystarczyłoby kilka naprawdę niewielkich zmian, kilka rzeczy odrobinę bardziej dopracować i byłby to - może nie dobry - ale na pewno całkiem przyzwoity film.
No cóż, jak mawiał lew Aslan, nigdy nie dowiemy się, co by było gdyby.
I tak, wiem, że opis fabuły na pierwszy rzut oka brzmi głupio: córka cara przeżyła Rewolucję i uciekła do Francji ścigana przez nieumarłego Rasputina. I tak, to jest jeden z podstawowych błędów tego filmu. Jeśli jego twórcy byli przywiązani do historii o dziewczynie i ścigającym ją nieumarłym czarnoksiężniku - w porządku, mogli przecież umiejscowić ją w jakimś zupełnie zmyślonym świecie przedstawionym, w którejś z baśni Grimmów czy choćby w którymś z narosłych legendą państewek wczesnego średniowiecza. No problemo, panowie, naprawdę. Jeśli znowu postanowili zrobić film w stylu (żeby nie powiedzieć "zrzynający z") Disneya rozgrywający się za rządów Lenina - znów, nie ma problemu, wystarczyłoby zrobić z Lenina, Trockiego czy Stalina charyzmatycznego szwarccharaktera (wiele by się nie napracowali, bo, jakby na to nie patrzeć, dokładnie tym ci panowie byli w rzeczywistości) i zrobić jakąś naprawdę solidną historię - choćby i nawet rzeczywiście o córce cara uciekającej do Francji, czemu nie?
Rzecz w tym, że historia o czarnej magii się zwyczajnie nie trzyma kupy w kontekście pieprzonej Rewolucji Październikowej. Rasputin nie tylko nie miał żadnego motywu, żeby wymordować carską rodzinę, ale całe życie przeżył jako jej ulubieniec (szczególnie carycy). Nie można - po prostu nie można - zmieniać do tego stopnia historii, szczególnie, jeśli jest to historia tak popularna i rozwałkowana na wszystkie strony jak życiorys Rasputina i rzekomego przeżycia księżniczki Anastazji. To tak, jakby ktoś władował do filmu o Hitlerze i operacji Walkiria, że tak naprawdę zamach na ludobójcę został zorganizowany przez ŻOB. Po prostu: NIE.
Poza tym nawet w fabule opartej na tak durnej historii roi się od dziur. Nigdy nie jest do końca wyjaśnione, dlaczego właściwie Anastazja straciła pamięć, ani to, jak ją odzyskała, ani to, dlaczego Rasputin zawziął się akurat na nią, zamiast zająć się na przykład jej babcią, która, do jasnej ciasnej, też należała do carskiej rodziny, ani nawet jakim cudem właściwie czarnoksiężnik powstał z martwych. Po prostu - domyśl się, człowieku.
Jeśli chodzi o bohaterów - twórcom udało się osiągnąć dokładny negatyw standardowego schematu Disneya. Kojarzycie to, jak w dosłownie każdym filmie tej wytwórni główna para jest całkowicie bezbarwna, a czarny charakter jest jedyną ciekawą postacią w filmie? Bingely-bingely-bip! "Anastazja" odwraca ten motyw. Zarówno Anastazja, jak i Dmitrij mają całkiem niezłe zadatki (co prawda, tylko zadatki) na ciekawe postaci, za to Rasputin... Rasputin jest po prostu żałosny. Kiedyś narzekałem na Jafara, że jak przyjrzy mu się bliżej, jego twarz wygląda małpio. Rasputin wygląda małpio z bliska, z daleka, z góry, z boku i po przekątnej. Ma skrzeczący głos, mówi więcej o swoim "złu" niż sam doktor Dundersztyc, nie ma osobowości a jego motywacje nie mają sensu. Makabra.
Postaci poboczne to jedna wielka jazda po stereotypach. Szlachetny Książę i Piękna Księżniczka, jak już wspominałem, przeszli wyraźne (choć umiarkowanie udane, ale trzeba docenić i tak) próby nadania im osobowości, ale już główny Rosjanin to wielki, rubaszny grubas z bokobrodami a Francuzi to ogromny tłum zniewieściałych facetów z wąsami a'la Salvador Dali. Są i irytujące elementy komiczne - denerwujący nietoperz Rasputina i z kosmosu wzięty pies Anastazji. I wierzcie mi, oglądając ten film, będziecie im życzyć malowniczej i bolesnej śmierci. W każdym razie ja życzyłem.
Animacja jest zwyczajnie szpetna. Na screenach wygląda całkiem nieźle, jak jeszcze jeden film Disneya, ale żeby zobaczyć w pełni jej szkaradę, trzeba zobaczyć to w ruchu. Bohaterowie poruszają się, jakby ich poskładano z balonów z wodą, ich kończyny falują a mimika jest sprawą zupełnie losowa, zmarszczki pojawiają się i znikają no i - co warto zauważyć, bo jest to chyba najbardziej wnerwiająca rzecz w tym wszystkim - ruchy ust postaci nigdy - nigdy! - ni zgadzają się z tym, co te postaci mówią.
Czy można coś przypisać na plus? Jak najbardziej. Przede wszystkim - muzyka jest przepiękna. W całym filmie nie ma ani jednej piosenki, która byłaby choćby przeciętna. Tym bardziej szkoda, że nie ma też ani jednej, do której nakręcono by naprawdę porządny teledysk czy choćby tekst. Po prostu - tańczące żuczki i wirujące duchy. I Mikołaj II wykreowany na najbardziej sztampowego z Dobrych Królów.
Generalnie jednak jest to cholernie, cholernie zły film. Rzyga kiczem, sztampą i tandetą, czarny charakter jest denny, scenariusz - wraz z tekstami piosenek - pisany na kolanie, a animacja najprawdopodobniej na drugim, jak te ruchome obrazki, które niektórzy robią z nudów na marginesach zeszytów. Warto zwrócić uwagę także na zakończenie, w którym Anastazja przechodzi gwałtowną transformację w Terminatora i dosłownie rozdeptuje Rasputina na miazgę.
Ogólnie rzecz biorąc - nie polecam. To jeden z tych filmów, których CD z soundtrackiem jest po stokroć bardziej wartościowe niż DVD z samym filmem.


Ocena końcowa:
3+/10